Wtorek
27-11-2012– Marillion, Tides From Nebula Hala Orbita
Dawno
dawno temu kiedy to Marillion przyjechał do Polski po raz pierwszy
miałam lat... nie ważne, ale od tamtej pory tzw miłość nie
zardzewiała. I choć w zasadzie zostałam przy Fishu i jego solowej
działalności nie opuszczając koncertów z jakimi przyjeżdżał do
Polski od odejścia ze swojej macierzystej kapeli, to w wilgotny
niezbyt zachęcający wtorek zjawiłam się we Wrocławiu by zmierzyć
się z „nowym” dla mnie Marillion na żywo. Śmiesznie to brzmi,
wiem, ale co mogę poradzić,ze Hogarth jest dla mnie nowym
wokalistą... Może to i dziwne, może niezrozumiałe, posiadam
bowiem w zasadzie wszystkie DVD koncertowe i z teledyskami dostępne
na naszym rynku całej historii Marillion. Nie zdarzyłam się
przestawić? Czy chciałam? Miałam nadzieję wreszcie spróbować.
Dzień
, czy tez cały świat był od początku nastawiony na to, aby
zniechęcić mnie do tego wydarzenia. Starał się jak mógł...
Najpierw dowiedziałam się, że nie ma mnie na liście akredytowanych,
potem , że chyba nie będzie możliwe aby mnie dopisać, później
znów PKP dołożyło się do listy, informując pasażerów, że
właśnie trwa walka z zerwana trakcją w okolicach Wrocławia a ja
dopiero byłam w Lesznie ! Kłopoty się piętrzyły, ale postanowiłam
, że nikt i nic nie odwiedzie mnie od odbycia tej podróży i
naoczno-usznego przekonania się o tym czy odwieczna polemika dwóch
zwaśnionych obozów kto lepszy - Hogarth czy Fish - ma w ogóle sens.
Dotarłam
„na ORBITE” dokładnie jak "Tides From Nebula" grali drugi
kawałek, wiec nie było sensu pchać się do "fosy" na zrobienie kilku
ujęć. Byłam z resztą na ich „pełnometrażowym” koncercie w
Poznaniu i uznałam, ze niekoniecznie muszę się skupiać na ich występie tutaj. Refleksja w trakcie ich występu pojawiła się
jednak. Ich dość monochromatyczny klimat grania nie pasuje do
miejsca odrobinę swoimi warunkami przypominającego Poznańską Arenę,
zdecydowanie za duża i za bardzo łoskotliwa jak na ich dźwięki.
Poza tym odniosłam wrażenie, że byli lekko spłoszeni i nie
odnaleźli się na scenie zastawionej już sprzętem mistrzów i
bohaterów wieczoru.
Steve Hogarth, Steve Rothery, Mark Kelly, Ian Mosler i Pete Trewavas - zespół monolit od czasu kiedy Fish
pożegnał się z kolegami pojawił się niemal punktualnie kilka
minut po 21.00.
Zgodnie
z set listą na czas robienia zdjęć przypadła „Gaza”. Utwór
na tyle długi i skomplikowany rytmicznie i wielowątkowy, że ochrona
uznała go za trzy i wygoniła nas w momencie jak Marillion
zaintonował... o jakież było moje zdziwienie !!! Czy aby słuch
mnie nie zmylił? TAK! „Warm Wet Circles” !!! Oj jak mi TU
zabrakło Fisha... i jakby w efekcie moich tęskne myśli w kierunku Fisha, Steva spotkały
kłopoty techniczno – wokalne, nie żebym je chciała wywołać,
ale w sumie wolałam jak odśpiewała ten kawałek rozpromieniona
publiczność ! Tak, tu wystarczyła mi linia melodyczna i absolutnie
przygotowane na taki prezent gardła wiernych Fishomanów ! Potem też niesamowita
jak dla mnie i miła niespodzianka, bo zespół wybrał utwory z nowej
plyty „Sounds That Can’t Be Made” akurat te które najbardziej
polubiłam.
Marillion
było już mocno rozkręcone, padły słowa zapowiadające utwór
„King” a Rothery zagrał początek „Hotelu Califonia”The
Eagles. Ci którzy śledzili dyskografię i czytywali recenzje płyt
wiedzą dlaczego właśnie te dźwięki padły ze sceny. Było mocno
i soczyście a miejsce, które wybrałam wreszcie na odsłuch
koncertu zdało się być najodpowiedniejsze, by nie słyszeć odbić
i wracających ze zwielokrotnionym efektem do wyłupionych uszu. Całe
szczęście. bo mogłam usłyszeć bez zniekształceń „Man Of 1000
Faces” no i fantastyczne „Neverland”.
Wśród
publiczności dało się słyszeć pomruki, że to już prawie
koniec, tylko nie wiadomo co będzie na bis... jakież było moje
zdziwienie kiedy ze sceny popłynęły pierwsze takty Kayleigh
, które płynnie przeszły jak za dawnych dobrych czasów w
„Lavender”...
Nie umiem się złościć na Hogartha, ale nie
umiem też usłyszeć tego w innym wydaniu niż z głosem zwalistego
drwala...wyłączyłam linie wokalną i darłam się z resztą
poddając się gitarze i klawiszom, dźwiękom tak dobrze znanym,
niemal na pamięć... Na osłodzenie moich starych archiwalnych
pokładów pamięci zabrzmiało „Sugar
Mice”. Czyż więc nie wybrałam najlepszego z możliwych koncertów
dla siebie? Wiem już dziś pisząc te słowa, że Kraków nie miał
tej przyjemności co MY... więc z pewnością koncert był dla mnie
tym najwłaściwszym!
Jeszcze jedno, powinnam wspomnieć...
Jeszcze jedno, powinnam wspomnieć...
Kayleigh,
tej prawdziwej , tej dla której śpiewał Fish, już nie ma, może
to był swego rodzaju hołd? Mam tez dziwne wrażenie, że ten cudowny
set z przeszłości był niewypowiedzianą dedykacja, hołdem dla
Tomka Beksińskiego. Dzień przed koncertem przypadała 54 rocznica
jego urodzin. Nawet jeśli tak nie było to niech mój tekst będzie
z takim przesłaniem dla niego od wiernej fanki - "jego najciemniejszej
niesamowitości" - Tomka Beksińskiego – Beksy.
Po
takim prezencie tłum (może nie taki gęsty jakby mógł być) nie
pozwolił Marillion zakończyć koncertu.
Co nam dali na koniec
końców? Dostalismy... „Ocean Cloud”- sama się dziwię jak to
możliwe. Około 20 minutowy bis??? i to Taki? Obecne Marillion chyba
nie stworzyło nic lepszego , wielu przyzna mi racje, więc nie umiem
sobie wytłumaczyć dlaczego czułam niedosyt.... brakowało mi
Fisha? Nie, nie, to nie to... po prostu, Marillion to już nie to... co
kiedyś. Ot i co.
ABSOLUTNIE NIEAKTUALNA SETLISTA |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz