czwartek, 29 listopada 2012

MARILLION - stara miłość nie rdzewieje?



Dawno dawno temu kiedy to Marillion przyjechał do Polski po raz pierwszy miałam lat... nie ważne, ale od tamtej pory tzw miłość nie zardzewiała. I choć w zasadzie zostałam przy Fishu i jego solowej działalności nie opuszczając koncertów z jakimi przyjeżdżał do Polski od odejścia ze swojej macierzystej kapeli, to w wilgotny niezbyt zachęcający wtorek zjawiłam się we Wrocławiu by zmierzyć się z „nowym” dla mnie Marillion na żywo. Śmiesznie to brzmi, wiem, ale co mogę poradzić,ze Hogarth jest dla mnie nowym wokalistą... Może to i dziwne, może niezrozumiałe, posiadam bowiem w zasadzie wszystkie DVD koncertowe i z teledyskami dostępne na naszym rynku całej historii Marillion. Nie zdarzyłam się przestawić? Czy chciałam? Miałam nadzieję wreszcie spróbować.


Dzień , czy tez cały świat był od początku nastawiony na to, aby zniechęcić mnie do tego wydarzenia. Starał się jak mógł... Najpierw dowiedziałam się, że nie ma mnie na liście akredytowanych, potem , że chyba nie będzie możliwe aby mnie dopisać, później znów PKP dołożyło się do listy, informując pasażerów, że właśnie trwa walka z zerwana trakcją w okolicach Wrocławia a ja dopiero byłam w Lesznie ! Kłopoty się piętrzyły, ale postanowiłam , że nikt i nic nie odwiedzie mnie od odbycia tej podróży i naoczno-usznego przekonania się o tym czy odwieczna polemika dwóch zwaśnionych obozów kto lepszy - Hogarth czy Fish - ma w ogóle sens.

Dotarłam „na ORBITE” dokładnie jak "Tides From Nebula" grali drugi kawałek, wiec nie było sensu pchać się do "fosy" na zrobienie kilku ujęć. Byłam z resztą na ich „pełnometrażowym” koncercie w Poznaniu i uznałam, ze niekoniecznie muszę się skupiać na ich występie tutaj. Refleksja w trakcie ich występu pojawiła się jednak. Ich dość monochromatyczny klimat grania nie pasuje do miejsca odrobinę swoimi warunkami przypominającego Poznańską Arenę, zdecydowanie za duża i za bardzo łoskotliwa jak na ich dźwięki. Poza tym odniosłam wrażenie, że byli lekko spłoszeni i nie odnaleźli się na scenie zastawionej już sprzętem mistrzów i bohaterów wieczoru.
Steve Hogarth, Steve Rothery, Mark Kelly, Ian Mosler i Pete Trewavas - zespół monolit od czasu kiedy Fish pożegnał się z kolegami pojawił się niemal punktualnie kilka minut po 21.00.

Zgodnie z set listą na czas robienia zdjęć przypadła „Gaza”. Utwór na tyle długi i skomplikowany rytmicznie i wielowątkowy, że ochrona uznała go za trzy i wygoniła nas w momencie jak Marillion zaintonował... o jakież było moje zdziwienie !!! Czy aby słuch mnie nie zmylił? TAK!  „Warm Wet Circles” !!! Oj jak mi TU zabrakło Fisha... i jakby w efekcie moich tęskne myśli w kierunku Fisha, Steva spotkały kłopoty techniczno – wokalne, nie żebym je chciała wywołać, ale w sumie wolałam jak odśpiewała ten kawałek rozpromieniona publiczność ! Tak, tu wystarczyła mi linia melodyczna i absolutnie przygotowane na taki prezent gardła wiernych Fishomanów ! Potem też niesamowita jak dla mnie i miła niespodzianka, bo zespół wybrał utwory z nowej plyty „Sounds That Can’t Be Made” akurat te które najbardziej polubiłam.










Marillion było już mocno rozkręcone, padły słowa zapowiadające utwór „King” a Rothery zagrał początek „Hotelu Califonia”The Eagles. Ci którzy śledzili dyskografię i czytywali recenzje płyt wiedzą dlaczego właśnie te dźwięki padły ze sceny. Było mocno i soczyście a miejsce, które wybrałam wreszcie na odsłuch koncertu zdało się być najodpowiedniejsze, by nie słyszeć odbić i wracających ze zwielokrotnionym efektem do wyłupionych uszu. Całe szczęście. bo mogłam usłyszeć bez zniekształceń „Man Of 1000 Faces” no i fantastyczne „Neverland”.





Wśród publiczności dało się słyszeć pomruki, że to już prawie koniec, tylko nie wiadomo co będzie na bis... jakież było moje zdziwienie kiedy ze sceny popłynęły pierwsze takty Kayleigh , które płynnie przeszły jak za dawnych dobrych czasów w „Lavender”... 
Nie umiem się złościć na Hogartha, ale nie umiem też usłyszeć tego w innym wydaniu niż z głosem zwalistego drwala...wyłączyłam linie wokalną i darłam się z resztą poddając się gitarze i klawiszom, dźwiękom tak dobrze znanym, niemal na pamięć... Na osłodzenie moich starych archiwalnych pokładów pamięci zabrzmiało „Sugar Mice”. Czyż więc nie wybrałam najlepszego z możliwych koncertów dla siebie? Wiem już dziś pisząc te słowa, że Kraków nie miał tej przyjemności co MY... więc z pewnością koncert był dla mnie tym najwłaściwszym!
 Jeszcze jedno, powinnam wspomnieć...

 Kayleigh, tej prawdziwej , tej dla której śpiewał Fish, już nie ma, może to był swego rodzaju hołd? Mam tez dziwne wrażenie, że ten cudowny set z przeszłości był niewypowiedzianą dedykacja, hołdem dla Tomka Beksińskiego. Dzień przed koncertem przypadała 54 rocznica jego urodzin. Nawet jeśli tak nie było to niech mój tekst będzie z takim przesłaniem dla niego od wiernej fanki - "jego najciemniejszej niesamowitości" - Tomka Beksińskiego – Beksy.
 
 Po takim prezencie tłum (może nie taki gęsty jakby mógł być) nie pozwolił Marillion zakończyć koncertu.
Co nam dali na koniec końców?  Dostalismy...  „Ocean Cloud”- sama się dziwię jak to możliwe. Około 20 minutowy bis??? i to Taki? Obecne Marillion chyba nie stworzyło nic lepszego , wielu przyzna mi racje, więc nie umiem sobie wytłumaczyć dlaczego czułam niedosyt.... brakowało mi Fisha? Nie, nie, to nie to... po prostu, Marillion to już nie to... co kiedyś. Ot i co.



ABSOLUTNIE NIEAKTUALNA SETLISTA

















































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz