RECENZJE



RETROSPECTIVE

LOST IN PERCEPTION"

The end of a winter lethargy
Huge black hole
Egoist
Lunch
Our story is beginning now
Tommorrow will change
Musical land
Ocean of a little thoughts
Swallow the green tones






Na Leszczyńską grupę a właściwie jej skromną reprezentację trafiłam wracając z koncertu GOD IS AN ASTRONAUT. Okazało się, że sympatyczni i niesamowicie otwarci młodzi kompani od piwa są muzykami i na dodatek mają koncert za kilka dni w Poznaniu. Nie pozostało mi nic innego tylko być tam i zapoznać się z ich repertuarem od razu na żywo. RETROSPECTIVE dali dojrzały, wspaniały koncert. 
Ja robiłam im zdjęcia oni obdarowali mnie płytą. 
RETROSPECTIVE to nie są debiutanci w 2007 wydali EP-kę zatytułowaną SPECTRUM OF THE GREEN MORNING .  Rok później 2008 regularny album STOLEN THOUGHTS. 
Nowa zatytułowana „LOST IN PERCEPTION" premierę miała pod koniec 2012 roku. Zagubieni we własnej świadomości? Sprawdźmy. Zanim wrzuciłam płytę do odtwarzacza dokładnie obejrzałam to piękne wydawnictwo. Grafika fińskiego artysty Olli-Pekki Jauhiainena intryguje na tyle by obawiać się czy równie finezyjną zawartość usłyszymy z głośników.
Pierwszy utwór i już wiem , że jeśli tak będzie brzmieć cała płyta to udało sie im oddać całą magię brązowo-buro-rudej plątaniny dymu i cieczy, ulotnych pajęczych nitek z wyzierającymi z nich ludzkimi postaciami na okładce. Poziom histerii w głosie wokalisty bardzo przypomina mi frontmana niemieckiej grupy SYLVAN - MARCO GLÜHMANNA, choć kompletnie różnią się w barwie i skali to podobieństwo ekspresji jest uderzające. Jest i odrobinę GALAHAD w brzmieniu , choć nie ma tak charakterystycznych dla nich rozkręcających sie warstw elektroniki, w zamian mamy piękną ścianę gitarowych nienarzucających sie popisów i lekkie wyciszenia fortepianowych zakończeń utworów. Muzycznie można by pokusić sie o wyłapywanie wyraźnych podobieństw ze stylistyką rodzimego RIVERSIDE, czy wreszcie świeżo zabłysłej w mediach formacji TUNE (tu bardziej w barwie wokalnej), ale czy wyskubywanie podobieństw i udowadnianie kapeli skąd czerpie i co zapożycza, oraz od jakich mistrzów sie uczy jest miarą jakości ich dokonań czy ich przyszłego sukcesu? Nie sztuka zerżnąć z czyjegoś dorobku, zerżnąć dobrze to juz sztuka, zważywszy, że wszystko juz było i nie ma kolejnych Ameryk do odkrycia, mamy już tylko przed sobą pole do popisu wyłącznie cofając się do przeszłości biorąc na swój użytek wielorakie fragmenty zszywając z tego mniej lub bardziej udany „patchwork”. Zespół nie kryje, że to robi, sama nazwa o tym mówi .

Retrospekcja to w utworze epickim oznacza przywołanie wcześniejszych wydarzeń przez bohatera bądź bohaterów. Tak właśnie pojmuję muzykę tej młodej kapeli. Retrospekcji można dokonać w mowie zależnej lub niezależnej, albo właśnie w treści muzyki i jej stylistycznej zawartości. Zastosowana aby zwolnić tempo, cofnąć się do przeszłości, przypomnieć wcześniejsze wydarzenia, tak aby słuchacz mógł sobie dokładniej wyobrazić i zrozumieć okoliczności tego, z czym ma do czynienia teraz jako finalnym produktem. Przypomnijmy sobie jak fantastycznie działa ta formuła w fenomenalnych filmach ZAGUBIENI  czy INCEPCJA.
 Ale wróćmy do płyty.

Brzmi ona niezwykle ciekawie i wciągająco, przekonująco i niebanalnie. Czy mam już ulubiony kawałek? Nie. Cała płyta jest jednym kawałkiem. Jeden się kończy i następny już go uzupełnia, nie ma jakiś zwrotów akcji, drastycznych zmian rytmu czy nastroju. Zaczynając od „Końca Zimowego Letargu”... z którego wcale nie miałabym ochoty wyjść. Raczej powiedziałabym, że taki letarg niech sobie trwa w najlepsze. Mogę podczas niego wpaść w „Wielką Czarną Dziurę”, by zaraz potem jak „EGOISTA” samotnie zjeść podwójny „Lunch”. Bacznie obserwować czy aby na pewno „ich” Historia Zaczyna się Teraz” i czy „Zmieni Jutro” , albo czy na „Muzycznym Lądzie” jest „Ocean Drobnych Zwątpień”. Póki co dajmy się „Wchłonąć Zielonej Otchłani Dźwięków” z tej naprawdę świetnej płyty.


Choć muzyka jest mroczna i dość depresyjna to akurat zimowa pora jest jak najbardziej właściwa. Jest sporo zapatrzenia w siebie i przestrzeni na słuchanie własnych myśli. Tak jak wspomniane filmy album wymaga ciszy i skupienia. Trzeba go poszukać w głębi siebie i wymyślić dla każdego utworu własną interpretację, bo nie można się po prostu po wysłuchaniu zabrać za sprzątanie lub wyjść do sklepu po piwo. Ja siedziałam w pokoju przy świecy zastanawiając się co poruszyło mnie w tej płycie najbardziej. Jej spójność, ciekawy intrygująco charakterystyczny wokal, gitarowe przestrzenie czy prostolinijnie by nie powiedzieć lekko naiwnie prowadzone klawisze i zamykający całość bas i perkusja, daleka i jakby odsunięta. Dodatkowe smaczki wokalne w żeńskim wydaniu jak lekki sos malinowy na wytrawnym pachnącym ostrymi przyprawami pierniku, z prawdziwym miodem i ciemnym piwem...
Oni umieją grac, umieją śpiewać, komponowanie i pisanie tekstów też jest na najwyższym poziomie, nie wiem czy zrodzone to w bólu i trudach zmagań całego zespołu, bo nie znam ich osobiście wszystkich. W tej muzyce ból i trudy egzystencji zdają się być wręcz namacalne, ale czyż inteligentni ludzie nie maja tego na co dzień ? Nasi młodzi artyści tylko nam to cudownie zagrali i ubrali w przepięknej urody okładkę. Teraz chętnie dzielą się swoimi przemyśleniami na te tematy, z coraz szersza widownią. 

Podobno nie lubią jak szufladkuje się ich muzykę, wiec może stworzymy im ich własny styl? 
Co powiecie na rock retrospektywny?



Niech ten zimowy letarg trwa dopóki ciepłe promienie słońca nie obudzą mnie w środku wiosny.
Do zobaczenia na koncertach!

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


















THE STRANGLERS – "Giants"


Zasiadając do pisania recenzji zespołu, którego średnia wieku przekracza mój i na dodatek przerwy w wydawaniu płyt są dłuższe niż dwa lata zastanawiam się czy ktokolwiek z ludzi będących zainteresowanych muzyka pamięta ich nazwę czy chociaż największe przeboje. Nie wątpię , że w tym momencie oburzą się ci wszyscy, którzy z wypiekami śledzą ich karierę, żywo dyskutują o trasie koncertowej zastanawiając się czy zahaczą tym razem o Polskę, tak ,ale myślę raczej o tych, co mogliby ich polubić właśnie od płyty GIANTS .
The Stranglers zaczynali w czasie, gdy punk miał wkrótce eksplodować z wielką siłą, czyli w 1974 roku. Udało im się wylansować wiele przebojów kompletnie niepuknowych m.in. "Golden Brown", "No More Heroes" czy "Midnight Summer Dream".

Liderami zespołu byli wokalista i gitarzysta Hugh Cornwell, basista Jean-Jacques Burnel oraz klawiszowiec Dave Greenfield, odpowiedzialni za muzykę i aranżacje. Skład uzupełniał perkusista Jet Black. Każdy z Dusicieli wprowadził do zespołu inny gatunek muzyki począwszy od bluesa przez jazz, klasykę aż po popularne melodie i rocka. Mimo iż media zaliczały ich do nurtu punkowego, to ich muzyka była raczej miksturą różnych gatunków podszytą absurdalnym, montypythonowskim poczuciem humoru, które nie każdy rozumiał właściwie.
Gdy w 2007 roku grupa obchodziła 30-lecie działalności artystycznej Hugh nie było na scenie.
W 2008 roku Jean-Jacques Burnel mówił w wywiadzie, że trwająca wówczas trasa koncertowa będzie ostatnią w historii zespołu.
W roku 2012 łączny wiek obecnego składu The Stranglers - czyli Baza Warne, Dava Greenfielda, Jean-Jacquesa Burnela i Jeta Blacka - wynosi 242 lata. Najżwawszy to 47-letni Warne , podczas gdy perkusista Black to 74 –latek. Zastanawiam się w imieniu wszystkich nie znających dokonań zespołu , czy aby można nie będąc Rolling Stonesami zabrzmieć cholernie świeżo i w pełni sił witalnych na 17- tym studyjnym albumie nie mając w składzie swojego najlepszego filara jakim był niewątpliwie wokalista i gitarzysta Hugh Cornwell ? Śmiać się czy podejść poważnie?
Komu jak komu, ale humor jednak Dusicielom dopisuje nadal – na okładce widnieje stelaż huśtawki dziecięcej, na której zamiast krzesełek są szubieniczne pętle, zdaje się że dla każdego z członków zespołu. Zastanawiam się czy tytuł „GIGANCI” pozwala myśleć o odwadze muzyków, którzy swoją wielkością i tego co udowadniają nowym materiałem na płycie unikną szubienicy, czy też uwielbiają swoją nazwę tak, że gotowi są dla nowych fanów poddusić się publicznie w pełnym składzie ku uciesze mediów ? Dla dopełnienia powiem że podobno mieli na okładce w objęciach szubienicznych pętli zawisnąć sami „Dusiciele”, ale pozostawili nas i małą dziewczynkę z okładki przyglądającą się dziwnej huśtawce z materiałem na płycie, w stylistyce swojego wisielczego humoru i naprawdę dobrej muzyki.




Nie popełnię błędu, jeśli napiszę, że jest to dzieło przybyszów z przeszłości w formie wskazującej , że powinno się im dać wejść z powrotem na afisze, tak, jak bywało to za czasów "Golden Brown" czy "No More Heroes". Czy jednak populacja MP3 i redaktorów muzycznych wplątanych w układ radiowych priorytetów grania kawałków z „plej listy” dopuści nowe dzieło The Stranglers dla szerszej publiczności ? Śmiem wątpić… Nie będzie prześcigiwania się w pochlebstwach, mówienia o doskonałej formie starszych panów, czy powracania do grania ich starego repertuaru… Mam wrażenie, że album przejdzie mimo swojej niewątpliwej wartości, obok wielkich POP produkcji mimochodem. Bo, choć jest to wspaniały zbiór kolorowych pop mistrzowskich uderzeń w muzyczne gusta wielu ludzi , album wydaje się być skazany na szubienicę medialnego zapomnienia.

Mimo iż album jest świeży i miejscami zaskakująco współczesny, którego mógłby pozazdrościć „punkowy” Green Day to raczej pamiętać go będzie wąskie grono fanclubowych zapaleńców. Nie wiem jak frekwencyjnie zamknęła się trasa „Giants” – tour 2012, ale … chciałabym się mylić.
Modne obecnie słowo (post) użyte w przypadku The Stranglers z dodatkiem -punkowy pasuje idealnie do albumu. Jest elegancki i nienahalny, ale z pięknie zadbanym pazurem.
Funkrockowy "Another Camden Afternoon" na początek jest takim instrumentalnym dżinglem jaki towarzyszy podczas wejścia muzyków na scenę - ot takie rozpoczęcie koncertu – nie skupiamy się zbytnio, bo za moment wejdą i zagrają to, na co czekamy zgromadzeni pod sceną. Ale co mi tam, powiem – lubię ten charakterystyczny bas!
Freedom Is Insane”- to przejście niezwykle nieoczekiwanej zmiany akordów, w brzmiące smakowicie połączenie syntezatorowych lat 80 plus smyczki z kojącymi odgłosami oceanu – klimaty trochę jak z dobrego Madness w eleganckim cylindrze angielskiego gentelmana wskakującego do basenu pełnego plastikowych kaczuszek.

"Jesteśmy bardzo daleko od całej reszty" śpiewa Burnel, być może aż nazbyt świadomy miejsca swojej grupy na obecnej "scenie"?

Dziwaczne metrum w "Lowlands" i absolutnie fantastycznie potłuczone dźwięki sugestywnie atonalnej piosenki, świetnie pasują do ciepłego i delikatnego dobrego humoru w wokalu Warnea. Czy to hipotetyczny megahit ? Spokojnie mógłby nim być !
Następny "Boom Boom" jest też zbudowany z takich zakaźnych linii melodycznych , jak dobry żart i świetna biesiadnie skonstruowana piosenka do podskakiwania, rewelacyjnie sprawdzająca się z pewnością na koncertowych szaleństwach. Kolejny kawałek "My Fickle Resolve" jest pięknie romantycznym balladowym wręcz utworem z nieco złowrogimi, acz lubieżnie brzmiącymi westchnieniami w kontraście z chłodną szczotką Blacka i posuwistymi smagnięciami w zestaw perkusyjny, zamieniającymi się pod koniec w werblowy rytm.

Póki co w tej recenzji, rozpływam się w samych superlatywach, ale im częściej słucham tej płyty to odnoszę wrażenie, że nie jest to absolutnie wyłącznie zachęta do wpuszczenia ludzi w tzw. zakupowy kanał. To co piszę, album zawdzięcza swojej niewątpliwej jakości , przemyślanej konstrukcji i niesamowitego wyczucia jego twórców. Rutyna? Słuchajmy dalej…
"Czas był kiedyś po mojej stronie" – siódmy na płycie brzmi trochę jak Parklife – Blur. Ależ Panowie Dusiciele – czas jest po Waszej stronie, pytanie jest czy ludzie przejdą na Waszą stronę ?!
Następny "Mercury Rising" to pogodny nowofalowy electro-pop z melorecytacyjnym zacięciem. Początkowo jego refren brzmi tak, jakby używano na zmianę akordu lub dwóch, ale dalej słuchając go okazuje się, że z nas zakpiono. To kiepski żart? Nie, to celowa dezorientacja i cała kupa zabawy iście w stylu The Stanglers.

"Adios (Tango)" to mini-arcydzieło, ekspresyjne stranglerowskie tango zaśpiewane po hiszpańsku naprawdę cudownie.

Wszystko to, niestety zamyka "15 Steps", który rozczarowuje nieoczekiwanym końcem pozostawiając słuchacza w pustce dźwiękowej, po pięknie przeplatających się wokalnych partiach basisty Burnela oraz gitarzysty Baza Warne i bardzo sprawnie zamkniętych przez znakomite Greenfieldowe „kuplety” przypominające stare dobre czasy… ech. Za mało utworów, zdecydowanie za krótka płyta… choć, nie ona taka musi być. Musi nas zostawić w oczekiwaniu na więcej.

W skrócie, jest to fenomenalny zestaw utworów, który zasługuje na uznanie szerszej publiczności poza zagorzałym, być może nieco już zgorzkniałym fanklubem The Stranglers. Jeśli tylko nie potwierdzi się stereotyp o współczesnym pokoleniu , że pieniądze rządzące światem są w stanie zabić każdy rodzaj sztuki czy dobrego solidnego rzemiosła, to są szanse, że bez zmiany składu zespół spróbuje „poddusić” nas swoją muzyką znacznie wcześniej niż za kolejne 6 lat, a my damy im powód do tego tłumnie kupując ten album.























------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------









BLACKOUSTIC”





O dwóch takich co nagrali płytę.
Pewnego dnia Pekka i Toivonen spotykają się po długim czasie i wybierają się do sauny. Przez kilka godzin popijają wódkę. Pekka pyta Toivonena co tam u niego słychać. Toivonen nic nie odpowiada. Kontynuują picie przez parę następnych godzin. Wreszcie decyduje się i powoli odpowiada: "Przyszliśmy tu żeby paplać, czy przyszliśmy tu żeby pić?" Pekka na to : „ No... to może nagrajmy płytę?”.
Dowcipy opowiadane wśród Finów wyrosły zazwyczaj z depresji ukształtowanej skrajnymi warunkami klimatycznymi i zbyt małą pewnością siebie, co też skutkuje problemami pokroju alkoholizmu czy samobójstw. Mimo, iż duch fińskiego narodu odzwierciedlony w tych dowcipach może się zdawać dziwny i przygnębiający dla obcokrajowca nierozumiejącego fińskiej kultury, Finowie są i tak dumni z tego ducha, i zawsze chętni, by za niego walczyć.
Podmieniając odpowiednio imiona w popularnym dowcipie o przedstawicielach typowej fińskiej społeczności na Timo i Jani otrzymamy wstęp do recenzji o dwóch takich co nagrali ze sobą płytę.
Nie jestem od razu nastawiona jakoś negatywnie czy oschle. Finlandia to dla większości kraj o dość specyficznym języku nie dającym możliwości bezbolesnego zapamiętania nazwisk i imion ludzi tam mieszkających, dziwnym podejściu do życia i innym od naszego usposobieniu. Muzycznie, poza paroma incydentami również nie wyznacza kolejności na szczytach list przebojów czy nie robi zamieszania w rankingach popularności.




Zostawmy zatem przykre uwagi dla siebie na temat fińszczyzny i przyjrzyjmy się płycie i jej zawartości.




Dwóch metalowców mijających się często na scenie, ale z rożnych macierzystych kapel spotkało się w domu jednego z nich, po to by w oparach sauny lub własnych pomysłów przy akompaniamencie dwóch gitar poaranżować sobie kilkanaście znanych mniej lub bardziej kawałków i pośpiewać bez specjalnych fajerwerków - akustycznie.
Oto i cały pomysł na płytę.
Oto i cała lista wybranych kawałków na płytę
  1. Sleep Well (From Kotipelto Solo Album)
  2. Out In The Fields (Gary Moore & Phil Lynott Cover)
  3. Black Diamond (Stratovarius Song)
  4. My Selene (Sonata Arctica Song)
  5. Behind Blue Eyes (Pete Townshend Cover)
  6. Hunting High And Low (Stratovarius Song)
  7. Where My Rainbow Ends (New Song, Written By Jani)
  8. Speed Of Light (Stratovarius Song)
  9. Perfect Strangers (Deep Purple/Ian Gillan Cover)
  10. Coming Home (Stratovarius Song)
  11. Serenity (Kotipelto Solo)
  12. Rainbow Eyes (Rainbow Cover / Ritchie Blackmore, Ronnie Dio)
  13. Karjalan Kunnailla (Finnish Traditional)


















Timo Kotipelto, wokalista Stratovariusa i Jani Liimatainen, były gitarzysta Sonata Arctica, przysiedli na wysokich stołkach i tak, jak za dawnych dobrych „pudel-metalowych” czasów kapela Extreme. Dwóch długopiórych metalowców zapragnęło wywołać u setek wzdychających nieletnich i letnich dziewcząt palpitacje serca utworem w stylu „More Than Words” i nagrali całe 13 kawałków w tym stylu. Słuchając albumu przyznaję, że jak ulał pasuje do romantycznej kolacji przy świecach i swoją nienarzucającą się formułą nie męczy ucha, a i pozwala na swobodną konwersacje lub czułe patrzenie sobie w oczy. Obaj panowie raczej nie patrzyli sobie w oczy, ani, myślę w swoje muzyczne dusze. Siedli, jak już wspomniałam na wysokich stołkach i zagrali kilka niewymuszonych akordów w towarzystwie przyjemnie plumkajacych nutowych przeplotów melodii, by nie nazwać tego gitarową wirtuozerką. Głosowo przypominają tu odrobinę koncertowe popisy na gitarę i śpiew duetu Petrucci / LaBrie z legendarnego Dream Theater. Maniera wokalna a’la LaBrie jest bardzo wyrazista i czasem zbyt mocno przykuwa uwagę, proponuje wtedy lekko przesterować głośniki i odsunąć sie od nich w ustronne miejsce. W zasadzie mogli wziąć na tapetę „Silent Man” Dreamów i byłoby całkiem słodko i czarujaco. Choć można tez wychylić lampkę wina, bo na coś ostrzejszego muzyka jest zbyt delikatna.

W tym duecie Liimatainen jest bardziej słyszalny w partiach gitarowych, Kotipelto zaś przewodzi wokalnie.
Takie jednak proste konstrukcyjnie granie, sprawdzające się w schyłkowej część imprezy pod gołym niebem, z zapachem grillowanych potraw w powietrzu oraz popisywaniem się przed dziewczynami nie jest na dłuższą metę interesujące. Ale prześledźmy nieco treść płyty.
Kotipelto na płytę zaproponował dwa utwory z solowych płyt "Sleep Well" i "Serenity" oraz trzy Stratovariusa. Liimatainen zaś numer Sonata Arctica -"My Selene", tradycyjną fińską melodię "Karjalan Kunnailla" zaśpiewaną w oryginalnym języku i zupełnie nowy kawałek - "Where My Rainbow Ends" w którym chłopaki chyba najlepiej sie poczuli, bez zbędnego balastu porównań z mistrzami czy wysiłkowych prób odejścia od oryginalnych wykonań. Co zwróciło moją uwagę? Np.: „Out In The Fields” podoba mi się dlatego, że kompletnie odbiega pod każdym względem od oryginału i wyszedł z tego bardzo zgrabny cover. Chyba najmniej udanym fragmentem krążka jest porwanie sie z motyką, a raczej z głosem na Deep Purple i ich Perfect Stragners. Nie ma tu ani nadmiernie drażniących ani wzniosłych aranżacji, wszystko wypada dość podobnie, zaśpiewane i zagrane w podobny sposób. Czy to wada? Hmmm… Ta płyta nie miała raczej zwojować list przebojów, była chyba odpowiedzią na prośby fanów. Ale czy fani maja dostać cokolwiek, czy są warci większego wysiłku obu panów?

Kotipelto i Liimatainen to kumple, razem współpracują także w projekcie Cain's Offering. Być może zbyt zajęci ciekawszymi pomysłami, mówiąc o nowej płycie zwalili profilaktycznie całą winę na fanów, mówiąc, że:

"To fani nas do tego namówili. Nagrywali nasze koncerty na telefony komórkowe, a później pytali: dlaczego nie nagracie wspólnego albumu? W końcu się zdecydowaliśmy!" – mówi Kotipelto.
"Niestety nie mieliśmy czasu na pisanie nowych utworów" – żalą się. Na jakieś odkrywcze i finezyjniejsze potraktowanie coverów najwyraźniej tez nie mieli czasu.
Dlatego też "Blackoustic", jako płyta dla fanów obu panów jak najbardziej będzie smakowitą odskocznią od ich „ciężkiego” codziennego repertuaru. Dla pozostałych może być pięknym wypełniaczem , muzyką dla większości , i bez specjalnego ryzyka nikt nie posądzi Was o dyskryminacje muzycznych gustów czy obrażanie uczuć ortodoksyjnych wyznawców jakiegokolwiek gatunku.
Płyta zatytułowana "Blackoustic" ukazała się 19 października, będzie z pewnością pod koniec roku dostępna na półkach z okazjami cenowymi i wtedy pewnie ja nabędę, ot tak, by mieć ciekawostkę w kolekcji. Wybaczcie chłopaki.




......................................................................................................................................................

„Time” – czyli muzyczna misja Apollo 13.







- Nigdy nie planowałem tego, aby cokolwiek z moich kompozycji ukazało się w druku, jednak ukazało się w książce "Steve Howe - Guitar Pieces In Tablature" . Niestety nie czytam nut i nie mogę zweryfikować żadnego z tych zapisów. Jestem sam zdziwiony tym, jak wiele utworów na gitarę solo napisałem(...) dlatego gdy zapytałeś o najważniejszą dla mnie formę pracy - nie jest to ani Yes, ani Asia, ani moje trio, a właśnie gra solo. Być może w przyszłym roku uda mi się bardziej skupić na tej właśnie dziedzinie, a nie na pracy z zespołami – tak mówił Steve Howe w wywiadzie udzielonym mediom jakiś czas temu dla Magazynu GITARZYSTA. Udało się! Płyta jest już w sprzedaży.
To fenomen grający wszysko ze słuchu, wszystko zawdzięczający ciężkiej pracy już od nastoletnich lat swojego życia... Ja w zasadzie zawsze słuchałam zespołu Yes, od czasu do czasu również i Asia...
I oto nadszedł w końcu „Czas” by w odtwarzaczu znalazła się 22 płyta tego człowieka-instytucji, który do tej pory zdążył zapisać już wiele stron w historii muzyki jako współzałożyciel legendarnych Yes i Asia, ale i Tomorrow i GTR. Z okładki spogląda na słuchaczy człowiek już mocno doświadczony „czasem” - Stephen James Howe - którego styl jest genialną wypadkową klasycznego, jazzowego i rockowego grania na gitarze, Steve Howe, który nie bez przyczyny ma swoje miejsce na liście 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów wg magazynu Rolling Stone gra bowiem na wszystkim co ma struny i nie ustaje w poszukiwaniach. Po ponad 50-latach gry na instrumencie, muzyk nagrał płytę TIME, która najprawdopodobniej przejdzie niepostrzeżenie obok wszystkich komercyjnych produkcji. Choć płyty w klasycznej formie wciąż się ukazują się, mimo iż wydawnictwa w tej postaci sprzedają się coraz gorzej i gorzej wypierane przez mp3, to taka pozycja ma jednak swoją misję do spełnienia, choć niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę. Wszystkich ściągaczy netowych, słuchaczy – pożeraczy dźwięków bez emocji i świadomości zapraszam na początek do skonsumowania recenzji.
Z głośników popłynęła muzyka jak ... jak... z soundtracku "The Living Sea" Stinga – orkiestrowo, przearanżowanych utworów na okoliczność filmu o podwodnym życiu oceanu. Choć, może po dłuższym zastanowieniu, bardziej jest to „Songs From the Labitynth”... też Stinga, a to chociażby z powody klasycznego repertuaru zawartego na płycie. Od momentu kiedy usłyszałam pierwsze dźwięki Bachianas Brasileiras No.5 miałam natrętne myśli w kierunku ostatnich dokonań studyjnych Stinga. Nie minęło mi do końca płyty. Podążając do zmysłowego świata dźwięku nowego wydawnictwa nie pozbyłam się też wrażenia, że jest to album edukacyjny dla adeptów pretendujących do wejścia w świat muzyki tzw poważnej. Ot, taki Malicki w osobie Howe'a przybliża skomplikowany świat dźwięków Bacha i jemu współczesnych przeciętnemu słuchaczowi muzyki. Wiem, że takie słowa mogą zniechęcić smakoszy i kolekcjonerów dotychczasowego dorobku poczciwego i sympatycznego Steva, ale chcę od razu wyjaśnić – płyta niezmiernie mi się podoba, a dygresja w kierunku Malickiego nasunęła mi się tylko z takiego względu, że każda edukacyjna droga, byleby skuteczna ma sens i jest absolutnie właściwą! Zagłębmy się zatem w podręcznik fizyki dla opornych.
Po pierwsze muszę napisać, jak bardzo malownicza jest ta muzyka, bo naprawdę taka jest. Wszystko, co mogę powiedzieć to, słuchaczu,kup tę płytę! Kup! Następnie idź do domu, zapal świece, zamknij oczy i pozwól sobie odpłynąć, daj się omotać pięknej melodii w ciekawych nieskomplikowanych aranżacjach. Steve zawsze marzył o nagraniu muzyki klasycznej – dawał temu wyraz na koncertach Yes gdzie zawsze w połowie koncertu 15minut należało do niego i jego klasycznych popisów na gitarze klasycznej.
Muzyka klasycyzująca jest na „Czasie” pięknie zagrana i zakaźna, czasami melancholią, czasami żywiołowością, czasami inspirując do sięgnięcia w poszukiwaniu oryginalnych wykonań klasyków... Ten album będzie naprawdę tym, czym w niespodziewanie potłuczony dzień można się odstresować jak kieliszkiem wytrawnego wina. Można będzie zabrać swój umysł i duszę na wycieczkę do animowanego świata baroku, gdzie rysownikiem właśnie jest Steve Howe.
Jeśli jesteś fanem tego genialnego gitarzysty, pokochasz tę płytę bez specjalnego wysiłku, bo aranżacje tych klasyków nie są w stanie odciągnąć od mocy oryginalnych wersji, a raczej są w stanie natchnąć do sięgnięcia po nie i dostrzeżenia w nich tego ogromu piękna, o którym i tak wszyscy wiemy, choć nie zawsze mogliśmy tego doświadczyć. Jeśli nie jesteś fanem Howe, mogę prawie obiecać, staniesz się nim po tym albumie, a przynajmniej pchnie cię on do poszperania w całej dyskografii, by znaleźć dla sobie coś odpowiedniego.
Album kończy 12 utwór pt. Apollo choć moim zdaniem powinien to być nr 13, bo album jest swoistą misją.
Misja Apollo 13 jak wiemy była misją z planowanym lądowaniem ludzi na powierzchni Księżyca, - marzeniem o powtórce sukcesu, marzeniem o zwróceniu uwagi przyschniętego już nieco tematu lotów kosmicznych, marzeniem o przywróceniu rangi sprawom mniej przyziemnym i banalnym jak przepychanki na scenie politycznej czy sukcesy gospodarcze. Stało się tak, że eksplozja zbiornika z tlenem w module serwisowym, nie tylko uniemożliwiła lądowanie na Księżycu, ale także spowodowała rozpoczęcie walki o życie załogi. 17 kwietnia po rozpaczliwej i heroicznej walce załoga szczęśliwie powróciła na Ziemię. To skierowało uwagę ludzi na zupełnie inne sprawy – wartości takie jak walka ze słabościami, hart ducha, waleczność i wiara we własne możliwości – misja była przede wszystkim walką z czasem !
Tę misje w „Czasie” Steva wspomagała w studiu grupa muzyków z "Classical Ensemble", grający na klawiszach Paul K. Joyce , a także syn artysty, Virgil. Dodajmy jeszcze, że maestro Howe nie ograniczył się wyłącznie do gitary klasycznej, gra również na gitarach elektrycznych, ba, jest tutaj również jedna, niezwykle urokliwa kompozycja zagrana przez niego na banjo -"Orange".
Tym, którzy są w posiadaniu wydawnictwa nagranego przez bliskich kolegów Andersona i Wakemana mianowicie "The Living Tree" powinni tym bardziej nabyć „Time”.
„Time”, „The Living Sea”, „The Living Tree” i „Songs From the Labirynth” mają jeden wspólny mianownik – to misja walki z czasem – przemijającym, niedoścignionym, nie do zatrzymania. A ta płyta zatrzymuje czas, emocje, wrażliwość na dużo dłużej niż trwa jej odtworzenie.
Misja rozpoczęta!
Powodzenia Howe!!!

17.04.2012 - justisza

1 komentarz: