wtorek, 5 czerwca 2012

Steve Howe - TIME recenzja

„Time”, czyli muzyczna misja Apollo 13. recenzja płyty






- Nigdy nie planowałem tego, aby cokolwiek z moich kompozycji ukazało się w druku, jednak zostały opublikowane w książce „Steve Howe - Guitar Pieces In Tablature". Niestety nie czytam nut i nie mogę zweryfikować żadnego z tych zapisów. Jestem sam zdziwiony tym, jak wiele utworów na gitarę solo napisałem (...), dlatego gdy zapytałeś o najważniejszą dla mnie formę pracy - nie jest to ani Yes, ani Asia, ani moje trio, a właśnie gra solo. Być może w przyszłym roku uda mi się bardziej skupić na tej właśnie dziedzinie, a nie na pracy z zespołami – tak mówił Steve Howe w wywiadzie udzielonym mediom jakiś czas temu dla magazynu Gitarzysta. Udało się! Płyta jest już w sprzedaży.

Steve to fenomen grający wszystko ze słuchu, zawdzięczający to, co osiągnął ciężkiej pracy już od nastoletnich lat swojego życia... Ja w zasadzie zawsze słuchałam zespołu Yes, od czasu do czasu również i grupy Asia...

I oto nadszedł w końcu „Czas”, by w odtwarzaczu znalazła się 22. płyta tego „człowieka – instytucji”, który do tej pory zdążył zapisać już wiele stron w historii muzyki, jako współzałożyciel legendarnych formacji Yes i Asia, ale też Tomorrow oraz GTR. Z okładki płyty spogląda na słuchaczy człowiek już mocno doświadczony „czasem” - Stephen James Howe, którego styl jest genialną wypadkową klasycznego, jazzowego i rockowego grania na gitarze. Steve Howe nie bez przyczyny ma swoje miejsce na liście 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów wg magazynu Rolling Stone, gra bowiem na wszystkim, co ma struny i nie ustaje w dalszych poszukiwaniach. Po ponad pięćdziesięciu latach gry na instrumencie ze strunami, muzyk nagrał płytę „Time”, która najprawdopodobniej przejdzie niepostrzeżenie obok wszystkich komercyjnych produkcji. Chociaż płyty w klasycznej formie wciąż ukazują się, mimo iż wydawnictwa w tej postaci sprzedają się coraz gorzej i coraz częściej wypierane są przez format mp3, to taka propozycja ma jednak swoją misję do spełnienia, choć niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę. Wszystkich ściągaczy netowych, „słuchaczy – pożeraczy dźwięków bez emocji i świadomości” zapraszam na początek do skonsumowania recenzji.

Z głośników popłynęła muzyka nieomal jak..., jak... z soundtracku „The Living Sea" Stinga – orkiestrowo przearanżowanych utworów na okoliczność filmu o podwodnym życiu oceanu. Choć, może po dłuższym zastanowieniu, bardziej jest to „Songs From the Labirynth”... - też Stinga, a to chociażby z powodu klasycznego repertuaru zawartego na płycie. Od momentu, kiedy usłyszałam pierwsze dźwięki „Bachianas Brasileiras No.5” towarzyszyły mi natrętne myśli biegnące w kierunku ostatnich dokonań studyjnych Stinga. Nie minęły one do końca trwania płyty. Podążając za zmysłowym światem dźwięków z nowego wydawnictwa nie pozbyłam się też wrażenia, że jest to album edukacyjny, dla adeptów pretendujących do wejścia w świat muzyki tzw. poważnej. Ot, taki Malicki w osobie Howe'a, przybliża skomplikowany świat dźwięków Bacha i jemu współczesnych, przeciętnemu słuchaczowi muzyki. Wiem, że takie słowa mogą zniechęcić smakoszy i kolekcjonerów dotychczasowego dorobku poczciwego i sympatycznego Steve’a, ale chcę od razu wyjaśnić: płyta niezmiernie mi się podoba, a dygresja w kierunku Malickiego nasunęła mi się tylko z tego względu, że każda edukacyjna droga, byleby skuteczna, ma sens i jest absolutnie właściwą! A zatem zagłębmy się w podręcznik fizyki dla opornych.

Po pierwsze muszę napisać, jak bardzo malownicza jest ta muzyka, bo naprawdę taka jest. Wszystko, co mogę powiedzieć, to: Słuchaczu, kup tę płytę! Kup! Następnie idź do domu, zapal świece, zamknij oczy i pozwól sobie odpłynąć, daj się omotać pięknej melodii w ciekawych, nieskomplikowanych aranżacjach. Steve zawsze marzył o nagraniu muzyki klasycznej, dawał temu wyraz na koncertach Yes, gdzie zawsze w połowie koncertu 15 minut należało do niego i jego klasycznych popisów na gitarze.

Muzyka klasyczna jest na „Czasie” pięknie zagrana i zaraża…, czasami melancholią, czasami żywiołowością, czasami staje się inspiracją do poszukiwania oryginalnych wykonań klasyków... Ten album jest tym, czym w niespodziewanie „potłuczony” dzień można się odstresować, niczym kieliszkiem wytrawnego wina. Słuchając tego albumu można też zabrać swój umysł i duszę na wycieczkę do animowanego świata baroku, gdzie rysownikiem jest właśnie Steve Howe.

Jeśli jesteś fanem tego genialnego gitarzysty, pokochasz tę płytę bez specjalnego wysiłku, bo aranżacje tych klasyków nie są w stanie odciągnąć od mocy oryginalnych wersji, a raczej są w stanie natchnąć do sięgnięcia po nie i dostrzeżenia w nich tego ogromu piękna, o którym i tak wszyscy wiemy, choć nie zawsze mogliśmy tego doświadczyć. Jeśli nie jesteś fanem Howe’a, mogę to obiecać, staniesz się nim po wysłuchaniu tego albumu, a przynajmniej pchnie cię on do poszperania w całej dyskografii tego znakomitego gitarzysty, by znaleźć dla sobie coś odpowiedniego.

Album kończy utwór nr 12 pt. „Apollo”, chociaż moim zdaniem powinien to być nr 13, bo album „Time” jest swoistą misją.

Misja Apollo 13 - jak wiemy - była misją z planowanym lądowaniem ludzi na powierzchni Księżyca, marzeniem o powtórce sukcesu, marzeniem o zwróceniu uwagi na przyschnięty już nieco temat lotów kosmicznych, marzeniem o przywróceniu rangi sprawom mniej przyziemnym i banalnym niż przepychanki na scenie politycznej czy sukcesy gospodarcze. Stało się tak, że eksplozja zbiornika z tlenem w module serwisowym, nie tylko uniemożliwiła lądowanie na Księżycu, ale spowodowała także rozpoczęcie walki o życie załogi. Po rozpaczliwej i heroicznej walce, 17 kwietnia 1970 roku, załoga szczęśliwie powróciła na Ziemię. To skierowało uwagę ludzi na zupełnie inne sprawy, wartości takie, jak walka ze słabościami, hart ducha, waleczność i wiara we własne możliwości. Misja była przede wszystkim walką z czasem!

Tę misję w „Czasie” Steve’a wspomagała w studiu grupa muzyków z Classical Ensemble: grający na klawiszach Paul K. Joyce, a także syn artysty – Virgil Howe. Dodajmy jeszcze, że maestro Howe nie ograniczył się wyłącznie do grania na gitarze klasycznej, gra również na gitarach elektrycznych. Ba, jest tutaj również jedna, niezwykle urokliwa kompozycja zagrana przez niego na banjo, a nosi ona tytuł "Orange".

Tym, którzy są w posiadaniu wydawnictwa nagranego przez bliskich kolegów Howe’a: Andersona i Wakemana, a mianowicie "The Living Tree" powinni tym bardziej nabyć wydawnictwo „Time”. „Time”, „The Living Sea”, „The Living Tree” i „Songs From the Labirynth” mają jeden wspólny mianownik – to misja walki z czasem – przemijającym, niedoścignionym, nie do zatrzymania. A ta płyta zatrzymuje czas, emocje, wrażliwość na dużo dłużej niż trwa jej odtworzenie.

Misja rozpoczęta!

Powodzenia Howe!!!

17.04.2012


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz