poniedziałek, 18 czerwca 2012
TRIVIUM na EURO
TRIVIUM 13-06-2012 ESKULAP Poznań
Dziś nie gra POLSKA , dziś gra TRIVIUM !!!
Na TRIVIUM wybieraliśmy się z ogromnym pokładem werwy i ciekawości. Po pierwsze dlatego, że nie znałam ich repertuaru wcale, poza niezbędnym odsłuchem kilku utworów po podjęciu decyzji ,że jednak idziemy na koncert, no i z powodu niezwykle zachęcających recenzji i opinii wśród bywalców koncertowych. „Ryzyk Fizyk” jak to się mówi ...
Już w czasie pobieżnego zapoznawania się z repertuarem Amerykanów skojarzyłam ich muzykę z Metallicą, hmmm potem ,że może trochę Iren Maiden i parę innych kapel z 'minionej epoki' , cóż myśleć, przedstawiciele nowej fali amerykańskiego metalu a tu TAKIE odniesienia do historii.? Dla mnie osadzonej mocno w latach '80 tym bardziej jest to powód by posmakować tę kapelę na żywo i na własne uszy przekonać się jak można nowofalowo czerpać inspirację z tamtych wspaniałych lat.
Drzwi Eskulapa były już otwarte gdy dotarliśmy pod klub koło 19:10 Czy ludzi było dużo, okazać się miało dopiero wewnątrz, bo myśląc o ostatnich trudnościach organizacyjnych klubu postanowiliśmy jeszcze spożyć nielegalnie pod drzwiami przynajmniej jedno kilku procentowe 'z puszki' . Czy Eskulap otrząsnął się z niedawnego upadku? Kible nadal wołają o pomstę do nieba a zapach czuć było i przy wejściu do klubu, za to dźwiękowcy wykonali kawał doskonałej roboty ! Potężne uderzenie dźwięków, które dotarło do nas przez ściany od supportujacej kapeli o miło zapadającej w ucho nazwie „ANIMATIONS” zmobilizował nas do pospiesznego wejścia za barierki bezpieczeństwa pod scenę. Co dziwniejsze, nie było czasowego poślizgu, co wielce zdziwiło również ludzi kłębiących się tu i ówdzie przy stolikach z płytami i gadżetami lub w kolejce po piwo. Chyba nie zdarzyło mi się być na koncercie rozpoczynającym się o czasie a tu...niespodzianka! Hmmm, jednak Amerykański przepis odnośnie obowiązku kończenia koncertu przed 22.00 nie był bez znaczenia – hmmm może to i dobrze. Polacy zaczęli nie po Polsku ale za to mocno i energetycznie. Nie będę udawała, że coś wcześniej dowiedziałam się o kapeli, ale za to po ich występie nieodparcie mam chęć zagłębienia się w ich dorobek! Nie tylko ja miałam pozytywne odczucie, publika zerwała się już po paru taktach do ostrej reakcji, jak na mało znaną formację dali świetny występ!
W przerwie na zmiany techniczne miałam okazję pooglądać nieco twarze przybyłych. Podczas półgodzinnego, żywego i energetycznego występu, Animations, nie mogłam nawet odetchnąć na moment od kadrowania, więc oniemiałam jak okazało się, że na koncert przyszło liceum i gimnazjum no i trochę studentów !!! Absolutnie niesamowita radość na twarzach, entuzjazm, i radość! Co ciekawe, pełna kultura , brak tzw niebezpiecznych ubiorów i chęci po wyżywania się w pogo-podobnych dzikich harcach. Powiem szczerze, cofnęłam się do swoich szkolnych lat i koncertowego szaleństwa z lat '80. Tym bardziej,ze niewielki odsetek ludzi z aparatami i komórkami, a za to pełne uczestnictwo w imprezie jak za dawnych dobrych czasów, po prostu pięknie!!! Czyli fajna ta nasza metalowa młodzież !
Około godziny 20.30 zgasły światła i rozpoczęło się intro zwiastujące pojawienie się na deskach studenckiego niegdyś klubu - gwiazdy wieczoru -Trivium.
Zaczęli z wykopem,! Marszowe intro przeszło w utwór tytułowy, który także został wybrany na pierwszy oficjalny singiel z najnowszego albumu.. Jest dobrze! Pomyślałam - O dziwo, naprawdę dobrze! Mroczny , niemal wrzask i metalcore'owe, rwane riffy rodem z najczystszego trash metalu... świetny kawałek! Coś nastepnego umkneło mi w głowy ale wiem ,że z nowej płyty zapamiętałam jeszcze z tego wystepu bezkompromisowy i potężny "Black", który bardzo dobrze zabrzmiał w Eskulapie!
Wyhaczyłam też „Martyr" i „ Rain” - absolutnie przednie i godnie prezentujące się kawałki. Nie nadążałam z aparatem, totalna jazda bez trzymanki, niespełna pełnoletnia publiczność bawiła się wyśmienicie, kapela również czuła, że jest w przyjaznym miejscu, a ja nie miałam wątpliwości, że pewne kapele maja publikę i nic tego nie zmieni, ani EURO ani brak kasy z powodu kryzysu, czy frustracja rodzimego świata artystycznego.... Wokalista i gitarzysta Matt Heafy strzelał miny na prawo i na lewo, choć to raczej basista przyciągał wzrok nielicznie zgromadzonych prawie - „kobiet”. Koncert rozwijał się w dobra stronę, ja biegałam z aparatem, ochrona przerzucała od czasu do czasu bezwładne , niesione fala ciała ludzkie rządne emocji, ale bez emocji... Swoją drogą tak fantastycznej ochrony dawno nie miałam okazji spotkać!!! Koncert metalowy, pełno młodych ludzi, oni pełni spokoju, szacunku dla zgromadzonych, absolutny profesjonalizm!!! Tym bardziej z ogromna ufnością mogłam pójść w tłum w głąb sali , kiedy gdzieś w połowie koncertu publika utworzyła bardzo zgrabny krąg , aby pobawić się w pogowym tańcu. Obyło się bez wpadek, bez ekscesów, bez obrażeń, bez sytuacji niebezpiecznych. Niesamowicie, ale tak właśnie bawiła się młodzież w środowy wieczór, miedzy meczowymi rozgrywkami EURO 2012 i to nie w strefie kibica , a w klubie ESKULAP.
Jakieś słabe strony koncertu? Nie było bisów, Trivium zagrali, zeszli i już. Może to wina publiki , która uznała, że to koniec i nie skandowała jakoś mocno post factum, a może wiedzieli, że Amerykanie i tak nie wyjdą, a może tez po prostu było już na tyle ok, że wszystkim wystarczyło? Czy ja wiem? Ja , stary koncertowy wyjadacz, znam takie przypadki , ale w tym momencie wcale nie uznałam tego za złe ,zwyczajnie podobało mi się, koncert był bardzo dobry, nie zostawił niedosytu, a za to co na nim było, polubiłam amerykańskie granie z korzeniami z lat '80-tych. No i co jeszcze mogę napisać? A na przykład to, że tym razem mój słuch nie ucierpiał, nie piszczało mi w głowie, nie miałam wrażenia, że każdy utwór jest taki sam, a to, jak na kompletnie nieznaną mi wcześniej formację wspaniałe osiągnięcie!
TRIVIUM! TRIVIUM! TRIVIUM! Brawo, następnym razem też przyjdę na WASZ koncert!
Opuszczaliśmy Eskulap w fantastycznych nastrojach. Mimo iż kapela zmyła się do busa, a na straży zostawiła swojego czarnowłosego gitarzystę wewnątrz sali, na dworze zaś , już w kroplach deszczu asekurował go skrzydłowy – basista, nie miałam im tego za złe. Gawędziłam sobie z wokalistą Animations, który też jak reszta siedział na ławeczce z najnowszym krążkiem Trivium w nadziei na zdobycie podpisów. Po tym jak dowiedzieliśmy się od przesympatycznego szefa ochrony, że osobiście eskortował kapelę do autobusu i na pewno już nie wyjdą, postanowiliśmy opuścić progi Eskulapa. Fantastyczne jest to ,ze po tak udanym wieczorze nawet ulewny deszcz nie daje się we znaki a emocje szybko odparowują wilgoć z przemoczonego odzienia !
Jeszcze na koniec refleksja. Gdy Trivium gra ciężko i agresywnie a wokalista zdziera sobie gardło – jest naprawdę czadowo. Gdy śpiewa melodyjnie i czysto – robi się naprawdę jak w latach '80 -tych. Dla mnie wszystko to jest wyważone i nieprzegięte w żadną konkretna stronę bo, lubię mieszanie stylistyczne, lubię jak czerpie się z dobrych przykładów. Trivium nie zrzyna, nie kradnie, daje sobie radę samodzielnie, coraz lepiej i mocniej stąpając po scenie , zdobywając kolejnych fanów, jeśli nawet maja to być takie dinozaury jak ja , i to chyba tym bardziej dobrze! Nie można też odmówić profesjonalizmu muzykom z kapeli – sekcja rytmiczna napędzana duetem Paolo Gregoletto – Nick Augusto (który za garami kapeli z Orlando siedzi od roku) daje czadu; gitarzyści prześcigają się w solówkach, proponując od czasu do czasu bardzo dobre, techniczne popisy – szczerze polecam ich na żywo!
W 1986 roku Metallica wydawała swój najlepszy album „Master Of Puppets”, muzycy Trivium byli jeszcze w wieku prawie przedszkolnym, najstarszy z nich - Travis Smith - miał cztery lata. A jednak, jak ostatnio czytałam , nawzajem się inspirują ba, wokalista i gitarzysta Matt Heafy do złudzenia przypomina Kirka Hammetta właśnie z Metallicy... następnym razem radzę wam zostawcie wszystko i idźcie na TRIVIUM !
niedziela, 17 czerwca 2012
U.K. - United Kingdom w Krakowie
U.K. - Kraków, Studio - 30.05.2012
U.kradzione K.adry – czyli U.K. w klubie Studio
Cała moja wyprawa do Krakowa była zaplanowana już wtedy, kiedy pojawiła się informacja o tym koncercie na stronie Rock Serwisu. Mocno główkowałam jak zorganizować akredytację i wyjazd w środku tygodnia, w końcu z Poznania to niezły kawałek, no i jednak moje macki fotoreporterskie aż tam nie sięgają. Tym bardziej winna jestem ogromne ukłony i podziękowania przede wszystkim dla Artura Chachlowskiego.
Właściwie dopiero tuż przed koncertem dowiedziałam się, że Eddie Jobson absolutnie nie życzy sobie fotoreporterów i o zdjęciach praktycznie mogę zapomnieć... chyba, że wykupiłabym pakiet VIP, który gwarantował spotkanie z zespołem z możliwością zrobienia pamiątkowych zdjęć z U.K. Cóż, 240 złotych za oglądanie próby i zdjęcia z zespołem..., dziękuję bardzo.
Pod klubem, w którym nigdy wcześniej nie byłam, zresztą tak jak na występie U.K., znalazłam się koło 19:35. Młodzież studencka koczująca na trawnikach i stojąca w ogromnej kolejce po złoty napój w pobliskim sklepie wprawiła mnie w radosny nastrój i jakby cofnęła mnie w czasie. Pomyślałam o tych niezliczonych koncertach w czasach studiów, na które biegało się, wcześniej odmawiając sobie wszystkiego, aby uzbierać na bilet... Fotografowanie koncertu nie istniało wtedy, zabierało się co najwyżej zapalniczkę na 'pościelowe' kawałki i kogoś do towarzystwa. Trzymając na ramieniu torbę ze sprzętem miałam jednak nadzieję, że Ukradnę Kadry stojąc wśród publiczności, nie drażniąc przy tym ochrony i mistrza Jobsona...
Niestety, rozczarowanie nastąpiło zaraz po wejściu do klubu. Po odnalezieniu nazwiska na liście bardzo zasadnicza pani zaprosiła mnie do szatni i pozostawienia tam torby z aparatem. Zażądano też ode mnie 3 złotych, których postanowiłam nie zapłacić. Na liście opłat za szatnię w tej kwocie znajdowały się bowiem „niebezpieczne ozdoby” i plecaki. Jakoś nic mi nie pasowało do tego zestawu...
Pozbawiona złudzeń weszłam na salę całkowicie wypełnioną krzesłami. Ludzi masa! Na dole i na balkonie w zasadzie nie można było dojrzeć pustych miejsc, no może na obrzeżach tam gdzie widoczność jest już bardzo dyskusyjna. Gdzieś wśród ludzi dostrzegłam znajomą postać ze świata muzyki. No tak, pomyślałam, Apostolis Anthimos przyszedł popatrzeć na mistrza Jobsona. Przy stanowisku akustyków spotkałam Piotra Kosińskiego. Było też kilka znajomych koncertowych twarzy. W zasadzie średnia wieku zgromadzonych, to jakieś 55 lat, jak się należało spodziewać. Nie uogólniając jestem też świadkiem zjawiska, że na koncerty legend przechodzi też bardzo „młoda” młodzież, która w rozmowach okazuje się być fanatycznie zapatrzona w dokonania dinozaurów, co więcej wiedza tych osób jest wręcz niewiarygodna i zawstydzająca. Słyszałam już w trakcie koncertu jak wymieniają się uwagami, co, z jakiej płyty i, że w tym i w tym miejscu utworu muzycy dokonali zmian czy rozbudowali jakąś tam solówkę...
Rendez-vous z Ulubioną Kapelą zbliżało się... Półgodzinne spóźnienie tylko wzmocniło efekt podgrzania emocji publiczności. Wejście Eddiego Jobsona wśród spontanicznych wrzasków i gromkich braw rozpoczęło magiczny wieczór wspomnień. Wirtuoz klawiszy, skrzypiec, długowłosy, siwy magik rozpoczął długą hipnotyzującą zgrzytliwymi, metalicznymi dźwiękami opowieść z progresywnej krainy zwanej United Kingdom… Zamknęłam oczy..., nie wiem kiedy pojawili się John Wetton – basista i wokalista, Alex Machacek - gitarzysta, młody narybek w tej szacownej instytucji i Gary Husband – perkusista, po prostu odpłynęłam, a że jest więcej dźwięków zorientowałam się gdy basowe wibracje rozpruły mnie na pół, wtedy otworzyłam oczy szeroko! Światła nie były jakoś szczególnie imponujące (przyzwoicie oświetleni muzycy, każdy z osobna, z góry i od tyłu), dawały efekt ciekawych konturowych rozbłysków. Od razu włączył się u mnie instynkt fotoreportera... Wyjęłam komórkę i postanowiłam „ukraść” kilka kadrów dla okraszenie tekstu. Byłam ostrożna i czujna, by nie podpaść ochronie.
Po pierwszym utworze pt. „Alaska” rozimprowizowanym do granic wytrzymałości, wszyscy zerwali się z krzeseł, aby dać wyraz swojemu uwielbieniu dla mistrzów! Swoją drogą nie widziałam takiej reakcji do tej pory. W zasadzie taki wstęp mógł być wyłącznie tak przywitany, bo jak w filmach Hitchcocka na początku nastąpiło trzęsienie ziemi, a potem było tylko bardziej i mocniej, i tak do samego końca. „In The Dead Of Night”, jako następny, wybitnie smakowity pozwolił ocenić fenomenalnie dostrojone instrumenty i genialnie brzmiący bas. Brawo dla akustyka! Cóż dalej? Proszę państwa, oto King Crimson? Tak! „Starless” - w gwieździstym rozświetleniu całkowicie inna od oryginalnej wersji wszystkim znanej ze studyjnych nagrań. Kompletnie niebezpiecznie odpłynęłam w rejony zatracenia świadomości... Każdy z muzyków odpowiadał za wirtuozerię swojego instrumentu z wyjątkiem gitarzysty, który tylko podtrzymywał linię melodyczną. Perkusja delikatnie podkreślała rytm rosnącej z każdym taktem melodii, wspinającej się wyżej i wyżej rozpędzonego już do czerwoności utworu, do tego karmazynowe szaleństwo na przezroczystych fosforyzujących skrzypcach... Totalny odlot!
Publiczność podrywała się w szale oklasków po każdym utworze, aż do końca wieczoru, za każdym razem też zasiadała wygodnie podczas ich grania. Może to słuszny wiek publiczności, możne to ogromny szacunek i wręcz teatralna atmosfera nie pozwoliła na podsceniczne dopingowanie zespołu?
„Carrying No Cross”... Czy ja naprawdę muszę coś o tym utworze pisać? O wykonaniu go na żywo po prostu nie potrafię... Dawno sięgnęliśmy zenitu i minęliśmy go...
Muzycy zniknęli ze sceny, przyszedł czas na set Jobsona. Ten fragment przypominał mi solowe popisy Steve’a Howe’a na koncertach Yes. Dobre 15 minut wirtuozerii i kunsztu w repertuarze niezwiązanym z zespołem. Tak właśnie i Mr. Ed zaserwował słuchaczom fragment „Theme Of Secrets” na parapetowej klawiaturze. Potem „Vivaldi” i skrzypcowe mistrzostwo porównywalne do ekstatycznych występów Jimiego Hendrixa, w zasadzie Jobson nie grał tylko językiem na skrzypcach, cała reszta była używana!
Następnie pałeczkę przejął John Wetton, który przy akompaniamencie akustycznej gitary zaśpiewał wyciszone „Book Of Saturday”. Wetton to dla mnie Chris Squire, podobna charyzma sceniczna, podobne podejście do instrumentu, no może tylko inna barwa wokalna... Nie wiem tylko, dlaczego zawsze w zawodach „Yes kontra U.K.” zwyciężała ta pierwsza formacja. Może po tym koncercie odmieni mi się ten schemat, zważywszy, że Yes stał się obecnie własnym cover-bandem...
Nawet nie będę zastanawiać się co jeszcze zagrali, bo to kompletnie bez znaczenia. Odlot trwał, publiczność unosiła się gdzieś daleko...
Koniec??? To raczej niemożliwe!... Skandujemy: jU! Kej ! jU Kej! jU.! Kej! Owacyjnie bijemy brawo, są więc bisy. Panowie składają ukłon publiczności i schodzą ze sceny. Tak nie może się skończyć ten koncert! Oczywiście, że nie! Przecież to w końcu Rendez-Vous! Z U.K.
Na scenę wchodzi duet mistrzów, a centralnie na środku, tuż przy krawędzi pojawia się niewielki syntezator. „Rendezvous 6:02” w tej wersji był tym wszystkim, na co czekałam przez te wszystkie lata. Udany Koniec. Parę kadrów ukradzionych podczas koncertu musi mi wystarczyć, aby móc kiedyś po latach wrócić do emocji z 30 maja 2012 roku.
Czy żałuję, że nie biegałam podczas koncertu pod sceną kadrując zespół? Nie! To, że nie mam zdjęć, takich dobrych, na karcie pamięci, nie jest ważne, bo „ukradłam” ich całą masę podczas tego koncertu, mam je w pamięci, w swojej głowie i nie wykasuję ich chyba nigdy!
U.kradzione K.adry – czyli U.K. w klubie Studio
Cała moja wyprawa do Krakowa była zaplanowana już wtedy, kiedy pojawiła się informacja o tym koncercie na stronie Rock Serwisu. Mocno główkowałam jak zorganizować akredytację i wyjazd w środku tygodnia, w końcu z Poznania to niezły kawałek, no i jednak moje macki fotoreporterskie aż tam nie sięgają. Tym bardziej winna jestem ogromne ukłony i podziękowania przede wszystkim dla Artura Chachlowskiego.
Właściwie dopiero tuż przed koncertem dowiedziałam się, że Eddie Jobson absolutnie nie życzy sobie fotoreporterów i o zdjęciach praktycznie mogę zapomnieć... chyba, że wykupiłabym pakiet VIP, który gwarantował spotkanie z zespołem z możliwością zrobienia pamiątkowych zdjęć z U.K. Cóż, 240 złotych za oglądanie próby i zdjęcia z zespołem..., dziękuję bardzo.
Pod klubem, w którym nigdy wcześniej nie byłam, zresztą tak jak na występie U.K., znalazłam się koło 19:35. Młodzież studencka koczująca na trawnikach i stojąca w ogromnej kolejce po złoty napój w pobliskim sklepie wprawiła mnie w radosny nastrój i jakby cofnęła mnie w czasie. Pomyślałam o tych niezliczonych koncertach w czasach studiów, na które biegało się, wcześniej odmawiając sobie wszystkiego, aby uzbierać na bilet... Fotografowanie koncertu nie istniało wtedy, zabierało się co najwyżej zapalniczkę na 'pościelowe' kawałki i kogoś do towarzystwa. Trzymając na ramieniu torbę ze sprzętem miałam jednak nadzieję, że Ukradnę Kadry stojąc wśród publiczności, nie drażniąc przy tym ochrony i mistrza Jobsona...
Niestety, rozczarowanie nastąpiło zaraz po wejściu do klubu. Po odnalezieniu nazwiska na liście bardzo zasadnicza pani zaprosiła mnie do szatni i pozostawienia tam torby z aparatem. Zażądano też ode mnie 3 złotych, których postanowiłam nie zapłacić. Na liście opłat za szatnię w tej kwocie znajdowały się bowiem „niebezpieczne ozdoby” i plecaki. Jakoś nic mi nie pasowało do tego zestawu...
Pozbawiona złudzeń weszłam na salę całkowicie wypełnioną krzesłami. Ludzi masa! Na dole i na balkonie w zasadzie nie można było dojrzeć pustych miejsc, no może na obrzeżach tam gdzie widoczność jest już bardzo dyskusyjna. Gdzieś wśród ludzi dostrzegłam znajomą postać ze świata muzyki. No tak, pomyślałam, Apostolis Anthimos przyszedł popatrzeć na mistrza Jobsona. Przy stanowisku akustyków spotkałam Piotra Kosińskiego. Było też kilka znajomych koncertowych twarzy. W zasadzie średnia wieku zgromadzonych, to jakieś 55 lat, jak się należało spodziewać. Nie uogólniając jestem też świadkiem zjawiska, że na koncerty legend przechodzi też bardzo „młoda” młodzież, która w rozmowach okazuje się być fanatycznie zapatrzona w dokonania dinozaurów, co więcej wiedza tych osób jest wręcz niewiarygodna i zawstydzająca. Słyszałam już w trakcie koncertu jak wymieniają się uwagami, co, z jakiej płyty i, że w tym i w tym miejscu utworu muzycy dokonali zmian czy rozbudowali jakąś tam solówkę...
Rendez-vous z Ulubioną Kapelą zbliżało się... Półgodzinne spóźnienie tylko wzmocniło efekt podgrzania emocji publiczności. Wejście Eddiego Jobsona wśród spontanicznych wrzasków i gromkich braw rozpoczęło magiczny wieczór wspomnień. Wirtuoz klawiszy, skrzypiec, długowłosy, siwy magik rozpoczął długą hipnotyzującą zgrzytliwymi, metalicznymi dźwiękami opowieść z progresywnej krainy zwanej United Kingdom… Zamknęłam oczy..., nie wiem kiedy pojawili się John Wetton – basista i wokalista, Alex Machacek - gitarzysta, młody narybek w tej szacownej instytucji i Gary Husband – perkusista, po prostu odpłynęłam, a że jest więcej dźwięków zorientowałam się gdy basowe wibracje rozpruły mnie na pół, wtedy otworzyłam oczy szeroko! Światła nie były jakoś szczególnie imponujące (przyzwoicie oświetleni muzycy, każdy z osobna, z góry i od tyłu), dawały efekt ciekawych konturowych rozbłysków. Od razu włączył się u mnie instynkt fotoreportera... Wyjęłam komórkę i postanowiłam „ukraść” kilka kadrów dla okraszenie tekstu. Byłam ostrożna i czujna, by nie podpaść ochronie.
Po pierwszym utworze pt. „Alaska” rozimprowizowanym do granic wytrzymałości, wszyscy zerwali się z krzeseł, aby dać wyraz swojemu uwielbieniu dla mistrzów! Swoją drogą nie widziałam takiej reakcji do tej pory. W zasadzie taki wstęp mógł być wyłącznie tak przywitany, bo jak w filmach Hitchcocka na początku nastąpiło trzęsienie ziemi, a potem było tylko bardziej i mocniej, i tak do samego końca. „In The Dead Of Night”, jako następny, wybitnie smakowity pozwolił ocenić fenomenalnie dostrojone instrumenty i genialnie brzmiący bas. Brawo dla akustyka! Cóż dalej? Proszę państwa, oto King Crimson? Tak! „Starless” - w gwieździstym rozświetleniu całkowicie inna od oryginalnej wersji wszystkim znanej ze studyjnych nagrań. Kompletnie niebezpiecznie odpłynęłam w rejony zatracenia świadomości... Każdy z muzyków odpowiadał za wirtuozerię swojego instrumentu z wyjątkiem gitarzysty, który tylko podtrzymywał linię melodyczną. Perkusja delikatnie podkreślała rytm rosnącej z każdym taktem melodii, wspinającej się wyżej i wyżej rozpędzonego już do czerwoności utworu, do tego karmazynowe szaleństwo na przezroczystych fosforyzujących skrzypcach... Totalny odlot!
Publiczność podrywała się w szale oklasków po każdym utworze, aż do końca wieczoru, za każdym razem też zasiadała wygodnie podczas ich grania. Może to słuszny wiek publiczności, możne to ogromny szacunek i wręcz teatralna atmosfera nie pozwoliła na podsceniczne dopingowanie zespołu?
„Carrying No Cross”... Czy ja naprawdę muszę coś o tym utworze pisać? O wykonaniu go na żywo po prostu nie potrafię... Dawno sięgnęliśmy zenitu i minęliśmy go...
Muzycy zniknęli ze sceny, przyszedł czas na set Jobsona. Ten fragment przypominał mi solowe popisy Steve’a Howe’a na koncertach Yes. Dobre 15 minut wirtuozerii i kunsztu w repertuarze niezwiązanym z zespołem. Tak właśnie i Mr. Ed zaserwował słuchaczom fragment „Theme Of Secrets” na parapetowej klawiaturze. Potem „Vivaldi” i skrzypcowe mistrzostwo porównywalne do ekstatycznych występów Jimiego Hendrixa, w zasadzie Jobson nie grał tylko językiem na skrzypcach, cała reszta była używana!
Następnie pałeczkę przejął John Wetton, który przy akompaniamencie akustycznej gitary zaśpiewał wyciszone „Book Of Saturday”. Wetton to dla mnie Chris Squire, podobna charyzma sceniczna, podobne podejście do instrumentu, no może tylko inna barwa wokalna... Nie wiem tylko, dlaczego zawsze w zawodach „Yes kontra U.K.” zwyciężała ta pierwsza formacja. Może po tym koncercie odmieni mi się ten schemat, zważywszy, że Yes stał się obecnie własnym cover-bandem...
Nawet nie będę zastanawiać się co jeszcze zagrali, bo to kompletnie bez znaczenia. Odlot trwał, publiczność unosiła się gdzieś daleko...
Koniec??? To raczej niemożliwe!... Skandujemy: jU! Kej ! jU Kej! jU.! Kej! Owacyjnie bijemy brawo, są więc bisy. Panowie składają ukłon publiczności i schodzą ze sceny. Tak nie może się skończyć ten koncert! Oczywiście, że nie! Przecież to w końcu Rendez-Vous! Z U.K.
Na scenę wchodzi duet mistrzów, a centralnie na środku, tuż przy krawędzi pojawia się niewielki syntezator. „Rendezvous 6:02” w tej wersji był tym wszystkim, na co czekałam przez te wszystkie lata. Udany Koniec. Parę kadrów ukradzionych podczas koncertu musi mi wystarczyć, aby móc kiedyś po latach wrócić do emocji z 30 maja 2012 roku.
Czy żałuję, że nie biegałam podczas koncertu pod sceną kadrując zespół? Nie! To, że nie mam zdjęć, takich dobrych, na karcie pamięci, nie jest ważne, bo „ukradłam” ich całą masę podczas tego koncertu, mam je w pamięci, w swojej głowie i nie wykasuję ich chyba nigdy!
wtorek, 5 czerwca 2012
Steve Howe - TIME recenzja
„Time”, czyli muzyczna misja Apollo 13. recenzja płyty
- Nigdy nie planowałem tego, aby cokolwiek z moich kompozycji ukazało się w druku, jednak zostały opublikowane w książce „Steve Howe - Guitar Pieces In Tablature". Niestety nie czytam nut i nie mogę zweryfikować żadnego z tych zapisów. Jestem sam zdziwiony tym, jak wiele utworów na gitarę solo napisałem (...), dlatego gdy zapytałeś o najważniejszą dla mnie formę pracy - nie jest to ani Yes, ani Asia, ani moje trio, a właśnie gra solo. Być może w przyszłym roku uda mi się bardziej skupić na tej właśnie dziedzinie, a nie na pracy z zespołami – tak mówił Steve Howe w wywiadzie udzielonym mediom jakiś czas temu dla magazynu Gitarzysta. Udało się! Płyta jest już w sprzedaży.
Steve to fenomen grający wszystko ze słuchu, zawdzięczający to, co osiągnął ciężkiej pracy już od nastoletnich lat swojego życia... Ja w zasadzie zawsze słuchałam zespołu Yes, od czasu do czasu również i grupy Asia...
I oto nadszedł w końcu „Czas”, by w odtwarzaczu znalazła się 22. płyta tego „człowieka – instytucji”, który do tej pory zdążył zapisać już wiele stron w historii muzyki, jako współzałożyciel legendarnych formacji Yes i Asia, ale też Tomorrow oraz GTR. Z okładki płyty spogląda na słuchaczy człowiek już mocno doświadczony „czasem” - Stephen James Howe, którego styl jest genialną wypadkową klasycznego, jazzowego i rockowego grania na gitarze. Steve Howe nie bez przyczyny ma swoje miejsce na liście 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów wg magazynu Rolling Stone, gra bowiem na wszystkim, co ma struny i nie ustaje w dalszych poszukiwaniach. Po ponad pięćdziesięciu latach gry na instrumencie ze strunami, muzyk nagrał płytę „Time”, która najprawdopodobniej przejdzie niepostrzeżenie obok wszystkich komercyjnych produkcji. Chociaż płyty w klasycznej formie wciąż ukazują się, mimo iż wydawnictwa w tej postaci sprzedają się coraz gorzej i coraz częściej wypierane są przez format mp3, to taka propozycja ma jednak swoją misję do spełnienia, choć niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę. Wszystkich ściągaczy netowych, „słuchaczy – pożeraczy dźwięków bez emocji i świadomości” zapraszam na początek do skonsumowania recenzji.
Z głośników popłynęła muzyka nieomal jak..., jak... z soundtracku „The Living Sea" Stinga – orkiestrowo przearanżowanych utworów na okoliczność filmu o podwodnym życiu oceanu. Choć, może po dłuższym zastanowieniu, bardziej jest to „Songs From the Labirynth”... - też Stinga, a to chociażby z powodu klasycznego repertuaru zawartego na płycie. Od momentu, kiedy usłyszałam pierwsze dźwięki „Bachianas Brasileiras No.5” towarzyszyły mi natrętne myśli biegnące w kierunku ostatnich dokonań studyjnych Stinga. Nie minęły one do końca trwania płyty. Podążając za zmysłowym światem dźwięków z nowego wydawnictwa nie pozbyłam się też wrażenia, że jest to album edukacyjny, dla adeptów pretendujących do wejścia w świat muzyki tzw. poważnej. Ot, taki Malicki w osobie Howe'a, przybliża skomplikowany świat dźwięków Bacha i jemu współczesnych, przeciętnemu słuchaczowi muzyki. Wiem, że takie słowa mogą zniechęcić smakoszy i kolekcjonerów dotychczasowego dorobku poczciwego i sympatycznego Steve’a, ale chcę od razu wyjaśnić: płyta niezmiernie mi się podoba, a dygresja w kierunku Malickiego nasunęła mi się tylko z tego względu, że każda edukacyjna droga, byleby skuteczna, ma sens i jest absolutnie właściwą! A zatem zagłębmy się w podręcznik fizyki dla opornych.
Po pierwsze muszę napisać, jak bardzo malownicza jest ta muzyka, bo naprawdę taka jest. Wszystko, co mogę powiedzieć, to: Słuchaczu, kup tę płytę! Kup! Następnie idź do domu, zapal świece, zamknij oczy i pozwól sobie odpłynąć, daj się omotać pięknej melodii w ciekawych, nieskomplikowanych aranżacjach. Steve zawsze marzył o nagraniu muzyki klasycznej, dawał temu wyraz na koncertach Yes, gdzie zawsze w połowie koncertu 15 minut należało do niego i jego klasycznych popisów na gitarze.
Muzyka klasyczna jest na „Czasie” pięknie zagrana i zaraża…, czasami melancholią, czasami żywiołowością, czasami staje się inspiracją do poszukiwania oryginalnych wykonań klasyków... Ten album jest tym, czym w niespodziewanie „potłuczony” dzień można się odstresować, niczym kieliszkiem wytrawnego wina. Słuchając tego albumu można też zabrać swój umysł i duszę na wycieczkę do animowanego świata baroku, gdzie rysownikiem jest właśnie Steve Howe.
Jeśli jesteś fanem tego genialnego gitarzysty, pokochasz tę płytę bez specjalnego wysiłku, bo aranżacje tych klasyków nie są w stanie odciągnąć od mocy oryginalnych wersji, a raczej są w stanie natchnąć do sięgnięcia po nie i dostrzeżenia w nich tego ogromu piękna, o którym i tak wszyscy wiemy, choć nie zawsze mogliśmy tego doświadczyć. Jeśli nie jesteś fanem Howe’a, mogę to obiecać, staniesz się nim po wysłuchaniu tego albumu, a przynajmniej pchnie cię on do poszperania w całej dyskografii tego znakomitego gitarzysty, by znaleźć dla sobie coś odpowiedniego.
Album kończy utwór nr 12 pt. „Apollo”, chociaż moim zdaniem powinien to być nr 13, bo album „Time” jest swoistą misją.
Misja Apollo 13 - jak wiemy - była misją z planowanym lądowaniem ludzi na powierzchni Księżyca, marzeniem o powtórce sukcesu, marzeniem o zwróceniu uwagi na przyschnięty już nieco temat lotów kosmicznych, marzeniem o przywróceniu rangi sprawom mniej przyziemnym i banalnym niż przepychanki na scenie politycznej czy sukcesy gospodarcze. Stało się tak, że eksplozja zbiornika z tlenem w module serwisowym, nie tylko uniemożliwiła lądowanie na Księżycu, ale spowodowała także rozpoczęcie walki o życie załogi. Po rozpaczliwej i heroicznej walce, 17 kwietnia 1970 roku, załoga szczęśliwie powróciła na Ziemię. To skierowało uwagę ludzi na zupełnie inne sprawy, wartości takie, jak walka ze słabościami, hart ducha, waleczność i wiara we własne możliwości. Misja była przede wszystkim walką z czasem!
Tę misję w „Czasie” Steve’a wspomagała w studiu grupa muzyków z Classical Ensemble: grający na klawiszach Paul K. Joyce, a także syn artysty – Virgil Howe. Dodajmy jeszcze, że maestro Howe nie ograniczył się wyłącznie do grania na gitarze klasycznej, gra również na gitarach elektrycznych. Ba, jest tutaj również jedna, niezwykle urokliwa kompozycja zagrana przez niego na banjo, a nosi ona tytuł "Orange".
Tym, którzy są w posiadaniu wydawnictwa nagranego przez bliskich kolegów Howe’a: Andersona i Wakemana, a mianowicie "The Living Tree" powinni tym bardziej nabyć wydawnictwo „Time”. „Time”, „The Living Sea”, „The Living Tree” i „Songs From the Labirynth” mają jeden wspólny mianownik – to misja walki z czasem – przemijającym, niedoścignionym, nie do zatrzymania. A ta płyta zatrzymuje czas, emocje, wrażliwość na dużo dłużej niż trwa jej odtworzenie.
Misja rozpoczęta!
Powodzenia Howe!!!
17.04.2012
- Nigdy nie planowałem tego, aby cokolwiek z moich kompozycji ukazało się w druku, jednak zostały opublikowane w książce „Steve Howe - Guitar Pieces In Tablature". Niestety nie czytam nut i nie mogę zweryfikować żadnego z tych zapisów. Jestem sam zdziwiony tym, jak wiele utworów na gitarę solo napisałem (...), dlatego gdy zapytałeś o najważniejszą dla mnie formę pracy - nie jest to ani Yes, ani Asia, ani moje trio, a właśnie gra solo. Być może w przyszłym roku uda mi się bardziej skupić na tej właśnie dziedzinie, a nie na pracy z zespołami – tak mówił Steve Howe w wywiadzie udzielonym mediom jakiś czas temu dla magazynu Gitarzysta. Udało się! Płyta jest już w sprzedaży.
Steve to fenomen grający wszystko ze słuchu, zawdzięczający to, co osiągnął ciężkiej pracy już od nastoletnich lat swojego życia... Ja w zasadzie zawsze słuchałam zespołu Yes, od czasu do czasu również i grupy Asia...
I oto nadszedł w końcu „Czas”, by w odtwarzaczu znalazła się 22. płyta tego „człowieka – instytucji”, który do tej pory zdążył zapisać już wiele stron w historii muzyki, jako współzałożyciel legendarnych formacji Yes i Asia, ale też Tomorrow oraz GTR. Z okładki płyty spogląda na słuchaczy człowiek już mocno doświadczony „czasem” - Stephen James Howe, którego styl jest genialną wypadkową klasycznego, jazzowego i rockowego grania na gitarze. Steve Howe nie bez przyczyny ma swoje miejsce na liście 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów wg magazynu Rolling Stone, gra bowiem na wszystkim, co ma struny i nie ustaje w dalszych poszukiwaniach. Po ponad pięćdziesięciu latach gry na instrumencie ze strunami, muzyk nagrał płytę „Time”, która najprawdopodobniej przejdzie niepostrzeżenie obok wszystkich komercyjnych produkcji. Chociaż płyty w klasycznej formie wciąż ukazują się, mimo iż wydawnictwa w tej postaci sprzedają się coraz gorzej i coraz częściej wypierane są przez format mp3, to taka propozycja ma jednak swoją misję do spełnienia, choć niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę. Wszystkich ściągaczy netowych, „słuchaczy – pożeraczy dźwięków bez emocji i świadomości” zapraszam na początek do skonsumowania recenzji.
Z głośników popłynęła muzyka nieomal jak..., jak... z soundtracku „The Living Sea" Stinga – orkiestrowo przearanżowanych utworów na okoliczność filmu o podwodnym życiu oceanu. Choć, może po dłuższym zastanowieniu, bardziej jest to „Songs From the Labirynth”... - też Stinga, a to chociażby z powodu klasycznego repertuaru zawartego na płycie. Od momentu, kiedy usłyszałam pierwsze dźwięki „Bachianas Brasileiras No.5” towarzyszyły mi natrętne myśli biegnące w kierunku ostatnich dokonań studyjnych Stinga. Nie minęły one do końca trwania płyty. Podążając za zmysłowym światem dźwięków z nowego wydawnictwa nie pozbyłam się też wrażenia, że jest to album edukacyjny, dla adeptów pretendujących do wejścia w świat muzyki tzw. poważnej. Ot, taki Malicki w osobie Howe'a, przybliża skomplikowany świat dźwięków Bacha i jemu współczesnych, przeciętnemu słuchaczowi muzyki. Wiem, że takie słowa mogą zniechęcić smakoszy i kolekcjonerów dotychczasowego dorobku poczciwego i sympatycznego Steve’a, ale chcę od razu wyjaśnić: płyta niezmiernie mi się podoba, a dygresja w kierunku Malickiego nasunęła mi się tylko z tego względu, że każda edukacyjna droga, byleby skuteczna, ma sens i jest absolutnie właściwą! A zatem zagłębmy się w podręcznik fizyki dla opornych.
Po pierwsze muszę napisać, jak bardzo malownicza jest ta muzyka, bo naprawdę taka jest. Wszystko, co mogę powiedzieć, to: Słuchaczu, kup tę płytę! Kup! Następnie idź do domu, zapal świece, zamknij oczy i pozwól sobie odpłynąć, daj się omotać pięknej melodii w ciekawych, nieskomplikowanych aranżacjach. Steve zawsze marzył o nagraniu muzyki klasycznej, dawał temu wyraz na koncertach Yes, gdzie zawsze w połowie koncertu 15 minut należało do niego i jego klasycznych popisów na gitarze.
Muzyka klasyczna jest na „Czasie” pięknie zagrana i zaraża…, czasami melancholią, czasami żywiołowością, czasami staje się inspiracją do poszukiwania oryginalnych wykonań klasyków... Ten album jest tym, czym w niespodziewanie „potłuczony” dzień można się odstresować, niczym kieliszkiem wytrawnego wina. Słuchając tego albumu można też zabrać swój umysł i duszę na wycieczkę do animowanego świata baroku, gdzie rysownikiem jest właśnie Steve Howe.
Jeśli jesteś fanem tego genialnego gitarzysty, pokochasz tę płytę bez specjalnego wysiłku, bo aranżacje tych klasyków nie są w stanie odciągnąć od mocy oryginalnych wersji, a raczej są w stanie natchnąć do sięgnięcia po nie i dostrzeżenia w nich tego ogromu piękna, o którym i tak wszyscy wiemy, choć nie zawsze mogliśmy tego doświadczyć. Jeśli nie jesteś fanem Howe’a, mogę to obiecać, staniesz się nim po wysłuchaniu tego albumu, a przynajmniej pchnie cię on do poszperania w całej dyskografii tego znakomitego gitarzysty, by znaleźć dla sobie coś odpowiedniego.
Album kończy utwór nr 12 pt. „Apollo”, chociaż moim zdaniem powinien to być nr 13, bo album „Time” jest swoistą misją.
Misja Apollo 13 - jak wiemy - była misją z planowanym lądowaniem ludzi na powierzchni Księżyca, marzeniem o powtórce sukcesu, marzeniem o zwróceniu uwagi na przyschnięty już nieco temat lotów kosmicznych, marzeniem o przywróceniu rangi sprawom mniej przyziemnym i banalnym niż przepychanki na scenie politycznej czy sukcesy gospodarcze. Stało się tak, że eksplozja zbiornika z tlenem w module serwisowym, nie tylko uniemożliwiła lądowanie na Księżycu, ale spowodowała także rozpoczęcie walki o życie załogi. Po rozpaczliwej i heroicznej walce, 17 kwietnia 1970 roku, załoga szczęśliwie powróciła na Ziemię. To skierowało uwagę ludzi na zupełnie inne sprawy, wartości takie, jak walka ze słabościami, hart ducha, waleczność i wiara we własne możliwości. Misja była przede wszystkim walką z czasem!
Tę misję w „Czasie” Steve’a wspomagała w studiu grupa muzyków z Classical Ensemble: grający na klawiszach Paul K. Joyce, a także syn artysty – Virgil Howe. Dodajmy jeszcze, że maestro Howe nie ograniczył się wyłącznie do grania na gitarze klasycznej, gra również na gitarach elektrycznych. Ba, jest tutaj również jedna, niezwykle urokliwa kompozycja zagrana przez niego na banjo, a nosi ona tytuł "Orange".
Tym, którzy są w posiadaniu wydawnictwa nagranego przez bliskich kolegów Howe’a: Andersona i Wakemana, a mianowicie "The Living Tree" powinni tym bardziej nabyć wydawnictwo „Time”. „Time”, „The Living Sea”, „The Living Tree” i „Songs From the Labirynth” mają jeden wspólny mianownik – to misja walki z czasem – przemijającym, niedoścignionym, nie do zatrzymania. A ta płyta zatrzymuje czas, emocje, wrażliwość na dużo dłużej niż trwa jej odtworzenie.
Misja rozpoczęta!
Powodzenia Howe!!!
17.04.2012
Cannibal Corbse - zapowiedź koncertu
CANNIBAL CORPSE, EMBRIONAL, SPHERE - 29.06 Alibi / Wrocław
2012-01-27
Canibal Corbse
Autor: z materiałów promocyjnych zespołu
wykadruj zdjęcie
Legenda death metalu, amerykańska grupa Cannibal Corpse wystąpi 29 czerwca we wrocławskim klubie Alibi. Formacja podczas swojej europejskiej trasy promować będzie nadchodzące wydawnictwo - album "Torture".
Canibal Corpse bardzo szybko zdobyli ogólnoświatową sławę stając się jednym z najbardziej szanowanych i najdłużej działających zespołów na scenie death metalowej. Ich album "Tomb Of The Mutilated", został najlepiej sprzedawanym wydawnictwem (ponad 100 tys. sprzedanych płyt).
Jednym z najsłynniejszych fanów zespołu jest Jim Carrey, dzięki któremu Cannibal Corpse wystąpili w filmie Ace Ventura: Psi detektyw wykonując w nim utwór "Hammer Smashed Face".
CANIBAL CORPSE
support: Embrional, Sphere
29.06 20:00 Alibi/Wrocław
bilety: 79/89pln
dostępne: ticketpro.pl, ebilet, pwevents.pl, Rocky Stoisko Muzyczne (Feniks na Rynku), Klub Alibi
Poznań: Rock Long Luck
Cannibal Corpse - amerykański zespół, będący jednym z najlepszych kapel grających ektramalne death metalowe i gore metalowe utwory. Powstał w 1989 roku w Buffalo w stanie New York. Początkowo zespół grał naprawdę brutalny death metal, na co wpływ miał jeden z członków zespołu, Chris Barnes, który odszedł od zespołu w 1994 roku do Six Feet Under. Wpływ ten słychać w szczególności w pierwszych 4 krążkach zespołu. Począwszy od albumu "Vile", muzyka jest szybsza, jednakże już mniej miażdżąca i brutalna.
Pierwszy skład tworzyli: Chris Barnes (wokal), gRob Barrett (gitara elektryczna), Jack Owen (gitara elektryczna), Alex Webster (gitara basowa) oraz Paul Mazurkiewicz (perkusja).
Ogólnoświatową sławę zespół Cannibal Corpse zyskał u ludzi o specyficznym guście muzycznym, poszukującym doznań przy ekstremalnych dźwiękach gitary i perkusji. Rok 2002 okazał się szczęśliwy dla zespołu - nagrany album "Tomb Of The Mutilated", został ich najlepiej sprzedawanym wydawnictwem (ponad 100 tys. sprzedanych płyt).
Band jest bardzo dobrze znany także europejskim fanom dzięki ogólnoświatowym koncertom. Zespół wystąpił w także Polsce i to kilkakrotnie: w 1992, 1993 i 2002 na Metalmanii oraz w 2003 i 2004 w klubie Proxima w Warszawie.
Zatem przybywajcie !!!
2012-01-27
Canibal Corbse
Autor: z materiałów promocyjnych zespołu
wykadruj zdjęcie
Legenda death metalu, amerykańska grupa Cannibal Corpse wystąpi 29 czerwca we wrocławskim klubie Alibi. Formacja podczas swojej europejskiej trasy promować będzie nadchodzące wydawnictwo - album "Torture".
Canibal Corpse bardzo szybko zdobyli ogólnoświatową sławę stając się jednym z najbardziej szanowanych i najdłużej działających zespołów na scenie death metalowej. Ich album "Tomb Of The Mutilated", został najlepiej sprzedawanym wydawnictwem (ponad 100 tys. sprzedanych płyt).
Jednym z najsłynniejszych fanów zespołu jest Jim Carrey, dzięki któremu Cannibal Corpse wystąpili w filmie Ace Ventura: Psi detektyw wykonując w nim utwór "Hammer Smashed Face".
CANIBAL CORPSE
support: Embrional, Sphere
29.06 20:00 Alibi/Wrocław
bilety: 79/89pln
dostępne: ticketpro.pl, ebilet, pwevents.pl, Rocky Stoisko Muzyczne (Feniks na Rynku), Klub Alibi
Poznań: Rock Long Luck
Cannibal Corpse - amerykański zespół, będący jednym z najlepszych kapel grających ektramalne death metalowe i gore metalowe utwory. Powstał w 1989 roku w Buffalo w stanie New York. Początkowo zespół grał naprawdę brutalny death metal, na co wpływ miał jeden z członków zespołu, Chris Barnes, który odszedł od zespołu w 1994 roku do Six Feet Under. Wpływ ten słychać w szczególności w pierwszych 4 krążkach zespołu. Począwszy od albumu "Vile", muzyka jest szybsza, jednakże już mniej miażdżąca i brutalna.
Pierwszy skład tworzyli: Chris Barnes (wokal), gRob Barrett (gitara elektryczna), Jack Owen (gitara elektryczna), Alex Webster (gitara basowa) oraz Paul Mazurkiewicz (perkusja).
Ogólnoświatową sławę zespół Cannibal Corpse zyskał u ludzi o specyficznym guście muzycznym, poszukującym doznań przy ekstremalnych dźwiękach gitary i perkusji. Rok 2002 okazał się szczęśliwy dla zespołu - nagrany album "Tomb Of The Mutilated", został ich najlepiej sprzedawanym wydawnictwem (ponad 100 tys. sprzedanych płyt).
Band jest bardzo dobrze znany także europejskim fanom dzięki ogólnoświatowym koncertom. Zespół wystąpił w także Polsce i to kilkakrotnie: w 1992, 1993 i 2002 na Metalmanii oraz w 2003 i 2004 w klubie Proxima w Warszawie.
Zatem przybywajcie !!!
Trivium - zapowiedź koncertu
TRIVIUM w Poznaniu!
Pw Events oraz Knock Out Production zapraszają na jedyny w Polsce koncert głównego przedstawiciela nowej fali amerykańskiego metalu, zespołu Trivium.
TRIVIUM
Autor: z materiałów promocyjnych zespołu
Koncert Amerykanów będzie częścią europejskiej trasy promującej ostatni album „In waves”. Formacja wydała już 5 płyt studyjnych, a producentami ostatniego krążka są Colin Richardson, znany ze współpracy z Machine Head, Bullet For My Valentine, Slipknot czy Fear Factory oraz Martin “Ginge” Ford.
Koncert odbędzie się 13 czerwca w poznańskim klubie Eskulap
Trivium - 13.06 Eskulap/Poznań
support: ANIMATIONS
start: 19.30
bilety: 85/95pln
do nabycia: CIM, Rock Long Luck, Carton Shop, Pwevents.pl, Bilety24.pl, Ebilet.pl, ticketpro.pl
Zespół został założony w 2000 roku w Altamonte Springs na Florydzie. Grupa zdobyła sławę powracając do niedocenianego w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku gatunku muzycznego - thrash metalu. Mimo to, jednak w stylu grupy wyraźnie dominują elementy melodeathu. Teksty zespołu są przede wszystkim o ludzkich nieszczęściach, nienawiści i gniewie.
Nazwa zespołu Trivium, to łacińskie słowo (w konkretnym przypadku rodzaju nijakiego) o pejoratywnym wydźwięku, znaczące tyle, co „wulgarne; rynsztokowe”. Znaczenia słowa można także upatrywać w tłumaczeniu „trivius, -a, -um” jako „rozdroże; czczony na rozdrożach”.
Formacja wydała 5 płyt studyjnych, m.in. Ascendancy (5/5 wg magazynu Kerrang!). Zespół wzoruje się na wykonawcach takich jak Metallica czy Iron Maiden, a z kolei Kirk Hammett przyznał się do tego, że muzyka Trivium go inspiruje. Zespół słynie również z dużej ilości koncertów, Metal Hammer uznał zespół za najlepiej koncertujący w 2005 roku. Wytwórnią zespołu jest Roadrunner Records.
Skład zespołu
Matt Heafy - śpiew prowadzący, gitara
Corey Beaulieu - śpiew, gitara
Paolo Gregoletto - śpiew, gitara basowa
Nick Agusto - perkusja
Dyskografia
Trivium - 2002
Ember To Inferno - 2003
Ascendancy - 2005
The Crusade - 2006
Shogun - 2008
In Waves - 2011
Pw Events oraz Knock Out Production zapraszają na jedyny w Polsce koncert głównego przedstawiciela nowej fali amerykańskiego metalu, zespołu Trivium.
TRIVIUM
Autor: z materiałów promocyjnych zespołu
Koncert Amerykanów będzie częścią europejskiej trasy promującej ostatni album „In waves”. Formacja wydała już 5 płyt studyjnych, a producentami ostatniego krążka są Colin Richardson, znany ze współpracy z Machine Head, Bullet For My Valentine, Slipknot czy Fear Factory oraz Martin “Ginge” Ford.
Koncert odbędzie się 13 czerwca w poznańskim klubie Eskulap
Trivium - 13.06 Eskulap/Poznań
support: ANIMATIONS
start: 19.30
bilety: 85/95pln
do nabycia: CIM, Rock Long Luck, Carton Shop, Pwevents.pl, Bilety24.pl, Ebilet.pl, ticketpro.pl
Zespół został założony w 2000 roku w Altamonte Springs na Florydzie. Grupa zdobyła sławę powracając do niedocenianego w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku gatunku muzycznego - thrash metalu. Mimo to, jednak w stylu grupy wyraźnie dominują elementy melodeathu. Teksty zespołu są przede wszystkim o ludzkich nieszczęściach, nienawiści i gniewie.
Nazwa zespołu Trivium, to łacińskie słowo (w konkretnym przypadku rodzaju nijakiego) o pejoratywnym wydźwięku, znaczące tyle, co „wulgarne; rynsztokowe”. Znaczenia słowa można także upatrywać w tłumaczeniu „trivius, -a, -um” jako „rozdroże; czczony na rozdrożach”.
Formacja wydała 5 płyt studyjnych, m.in. Ascendancy (5/5 wg magazynu Kerrang!). Zespół wzoruje się na wykonawcach takich jak Metallica czy Iron Maiden, a z kolei Kirk Hammett przyznał się do tego, że muzyka Trivium go inspiruje. Zespół słynie również z dużej ilości koncertów, Metal Hammer uznał zespół za najlepiej koncertujący w 2005 roku. Wytwórnią zespołu jest Roadrunner Records.
Skład zespołu
Matt Heafy - śpiew prowadzący, gitara
Corey Beaulieu - śpiew, gitara
Paolo Gregoletto - śpiew, gitara basowa
Nick Agusto - perkusja
Dyskografia
Trivium - 2002
Ember To Inferno - 2003
Ascendancy - 2005
The Crusade - 2006
Shogun - 2008
In Waves - 2011
THE WATCH - zatrzymać czas
ZATRZYTMAĆ CZAS !
Caravaggionizm – domena Włochów?
The WATCH, Progresja 25-05-2012 The WATCH , Blue Note 26-05-2012
Kolejna trasa , tym razem żółta, włoskich naśladowców, a ja po raz kolejny nie mogłam się doczekać spotkania w nimi. Fenomen naśladownictwa z powodzeniem kontynuowany przez Włochów jak się okazuje sięga zamierzchłych czasów . Formuła stylistyczna wprowadzona i rozwinięta ok. 1605-1640 przez włoskich kontynuatorów i naśladowców Caravaggia , W PRZYPADKU THE WATCH, mamy do czynienia z kontynuowaniem spuścizny LEGENDARNEJ FORMACJI GENESIS, rozpoczętej gdzieś w latach 90-tych charakteryzuje się zdecydowaną grą światłocienia, śmiałymi skrótami perspektywicznymi, intensywnym koloryt em (dominacja czerwieni, brązów i czerni), ukazywaniem postaci na bliskim planie i mrocznym neutralnym tle, mocne efekty naturalistyczne i iluzjonistyczne, patos, ekspresja, dramatyzm.
Było tak i tym razem, po raz 4 w naszym kraju trasa przebiegała zgodnie z zaplanowanym scenariuszem z pewną dozą przestrzeni do wypełnienia przez niekontrolowane emocje i niespodzianki szykowane przez publiczność. Wierni wielbiciele hołdujący znanym z poprzednich kilku wizyt klimatem z niegasnącym entuzjazmem wypełniając sale koncertowe w oczekiwaniu na to, co przytaczając innych klasyków - „To se ne vrati, Pane Havranek” , bo pomimo ,ze wszyscy ze starego składu Genesis żyją i mają się wyśmienicie, to chociażby z tego powody, że są zadowoleni z miejsca w którym są, nikt nie liczy na cud powrotu do „POCZATKU” . Jednym słowem – zaskoczeń nie ma, jest to na co wszyscy czekają- potężna dawka Caravaggionizmu w wykonaniu mistrzów .
I tym razem dominowała tematyka „religijna oraz specyficzne sceny rodzajowe: wróżenie z ręki, oszukiwanie w czasie gry w karty, grajkowie i muzykanci, młodzieńcy w tawernie, itp. Słowem wszystko to na co nas swoimi zapowiedziami przygotowali : repertuar z Nursery Crime, ponadto kilka kawałków z „A Trick Of The Fail” i „Wind And Wuthering”
Więc co by było gdyby Caravaggio żył?
What if Gabriel had carried on with Genesis?
ZATRZYMAJMY WIĘC „CZAS” by grał dla nas ...
Sung by great Gabriel style vocals and playd with early 70's setup.
Malujmy z manierą i zacieciem mistrza i niech odżyje twórczo w dziełach prawie tak wspaniałych jak oryginał.
Wszyscy zgromadzeni w Progresji byli jednomyślni. Być i czuć jak dawniej jest fantastycznie, a ,ze Włosi nie przypominają w najmniejszym stopniu wizualnie swoich odpowiedników, cóz wystarczy zamknąć oczy i użyć wyobraźni, reszta się zgadza.
Czy powinnam dodać, że to była wspaniała uczta? Czy powinnam powiedzieć,że nie znam bardziej skromnych i sympatycznych ludzi, szanowanych naprawdę wśód wielkiej rzeszy fanów? Czy powinnam wspomnieć, że bez zastanowienia skorzystałam z okazji odbycia dwóch podróży w „CZASIE” i to dzień po dniu, i było to za każdym razem magiczne przeżycie? Może dlatego,ze obok Yes Genesis to kapela mojego życia, a na erę Gabriela niestety urodziłam się za późno? Więc czy, jeżeli nie miało się możliwości obejrzenia swoich idoli na scenie, to może dziwić fakt iż taka okazja z Caravaggionistami jest witana euforycznie?
Ma być tak jak kiedyś, po staremu, na historycznych instrumentach, w statycznej formule koncertu statycznego ale z ogromna ekspresja wykonania. Pamiętam, ze kiedy na poprzednim koncercie skojarzyłam podobieństwo scenicznego wykorzystania przez Rossetiego podwójnego mikrofonu, zlepionego taśmą – w identyczny sposób jak miał Gabriel, nie miałam wątpliwości, że pójdę na ich kolejny koncert.
Mimo,że byłam w piątkowy wieczór w Progresji to w sobotę pobiegłam do Blue Note tym bardziej. Przewidywalność koncertu może niektórym nasunąć kolejny klasyczny cytat „Lubie tylko piosenki które znam” - ale czy to coś złego sczytywać każde słowo z ust wokalisty lub wychwytywać zmiany czy pomyłki? Tacy byli ci których nie trzeba było przekonywać do odbycia tej podróży w czasie. Ja i mi podobni zawsze beda wypełniać sale, małe i odrobinę większe by posmakować dzieł Caravaggia, jego kunsztu i niekontynuowanego mistrzostwa.
Ach, dodam tylko, że wychodząc z Blue Note zaczepił mnie Guglielmo Mariotti rozpoznając mnie z wczorajszego wieczora i stwierdził,ze chyba zrobiłam co najmniej kilka tysięcy zdjęć. Odpowiedziałam, że przez te dwa koncerty zrobiłam jedno zdjęcie, tylko jedno . Jedno dobre zdjęcie a tysiące innych ... zwykłych.
Caravaggionizm – domena Włochów?
The WATCH, Progresja 25-05-2012 The WATCH , Blue Note 26-05-2012
Kolejna trasa , tym razem żółta, włoskich naśladowców, a ja po raz kolejny nie mogłam się doczekać spotkania w nimi. Fenomen naśladownictwa z powodzeniem kontynuowany przez Włochów jak się okazuje sięga zamierzchłych czasów . Formuła stylistyczna wprowadzona i rozwinięta ok. 1605-1640 przez włoskich kontynuatorów i naśladowców Caravaggia , W PRZYPADKU THE WATCH, mamy do czynienia z kontynuowaniem spuścizny LEGENDARNEJ FORMACJI GENESIS, rozpoczętej gdzieś w latach 90-tych charakteryzuje się zdecydowaną grą światłocienia, śmiałymi skrótami perspektywicznymi, intensywnym koloryt em (dominacja czerwieni, brązów i czerni), ukazywaniem postaci na bliskim planie i mrocznym neutralnym tle, mocne efekty naturalistyczne i iluzjonistyczne, patos, ekspresja, dramatyzm.
Było tak i tym razem, po raz 4 w naszym kraju trasa przebiegała zgodnie z zaplanowanym scenariuszem z pewną dozą przestrzeni do wypełnienia przez niekontrolowane emocje i niespodzianki szykowane przez publiczność. Wierni wielbiciele hołdujący znanym z poprzednich kilku wizyt klimatem z niegasnącym entuzjazmem wypełniając sale koncertowe w oczekiwaniu na to, co przytaczając innych klasyków - „To se ne vrati, Pane Havranek” , bo pomimo ,ze wszyscy ze starego składu Genesis żyją i mają się wyśmienicie, to chociażby z tego powody, że są zadowoleni z miejsca w którym są, nikt nie liczy na cud powrotu do „POCZATKU” . Jednym słowem – zaskoczeń nie ma, jest to na co wszyscy czekają- potężna dawka Caravaggionizmu w wykonaniu mistrzów .
I tym razem dominowała tematyka „religijna oraz specyficzne sceny rodzajowe: wróżenie z ręki, oszukiwanie w czasie gry w karty, grajkowie i muzykanci, młodzieńcy w tawernie, itp. Słowem wszystko to na co nas swoimi zapowiedziami przygotowali : repertuar z Nursery Crime, ponadto kilka kawałków z „A Trick Of The Fail” i „Wind And Wuthering”
Więc co by było gdyby Caravaggio żył?
What if Gabriel had carried on with Genesis?
ZATRZYMAJMY WIĘC „CZAS” by grał dla nas ...
Sung by great Gabriel style vocals and playd with early 70's setup.
Malujmy z manierą i zacieciem mistrza i niech odżyje twórczo w dziełach prawie tak wspaniałych jak oryginał.
Wszyscy zgromadzeni w Progresji byli jednomyślni. Być i czuć jak dawniej jest fantastycznie, a ,ze Włosi nie przypominają w najmniejszym stopniu wizualnie swoich odpowiedników, cóz wystarczy zamknąć oczy i użyć wyobraźni, reszta się zgadza.
Czy powinnam dodać, że to była wspaniała uczta? Czy powinnam powiedzieć,że nie znam bardziej skromnych i sympatycznych ludzi, szanowanych naprawdę wśód wielkiej rzeszy fanów? Czy powinnam wspomnieć, że bez zastanowienia skorzystałam z okazji odbycia dwóch podróży w „CZASIE” i to dzień po dniu, i było to za każdym razem magiczne przeżycie? Może dlatego,ze obok Yes Genesis to kapela mojego życia, a na erę Gabriela niestety urodziłam się za późno? Więc czy, jeżeli nie miało się możliwości obejrzenia swoich idoli na scenie, to może dziwić fakt iż taka okazja z Caravaggionistami jest witana euforycznie?
Ma być tak jak kiedyś, po staremu, na historycznych instrumentach, w statycznej formule koncertu statycznego ale z ogromna ekspresja wykonania. Pamiętam, ze kiedy na poprzednim koncercie skojarzyłam podobieństwo scenicznego wykorzystania przez Rossetiego podwójnego mikrofonu, zlepionego taśmą – w identyczny sposób jak miał Gabriel, nie miałam wątpliwości, że pójdę na ich kolejny koncert.
Mimo,że byłam w piątkowy wieczór w Progresji to w sobotę pobiegłam do Blue Note tym bardziej. Przewidywalność koncertu może niektórym nasunąć kolejny klasyczny cytat „Lubie tylko piosenki które znam” - ale czy to coś złego sczytywać każde słowo z ust wokalisty lub wychwytywać zmiany czy pomyłki? Tacy byli ci których nie trzeba było przekonywać do odbycia tej podróży w czasie. Ja i mi podobni zawsze beda wypełniać sale, małe i odrobinę większe by posmakować dzieł Caravaggia, jego kunsztu i niekontynuowanego mistrzostwa.
Ach, dodam tylko, że wychodząc z Blue Note zaczepił mnie Guglielmo Mariotti rozpoznając mnie z wczorajszego wieczora i stwierdził,ze chyba zrobiłam co najmniej kilka tysięcy zdjęć. Odpowiedziałam, że przez te dwa koncerty zrobiłam jedno zdjęcie, tylko jedno . Jedno dobre zdjęcie a tysiące innych ... zwykłych.
Subskrybuj:
Posty (Atom)