Zadzwoniła do mnie w poniedziałek koleżanka, z która byłam kiedys na koncercie RPWL. Od razu zorientowała się ,że musiałam być na koncercie. Na pytanie gdzie tym razem się szlajałam odpowiedziałam ,że wywiało mnie do Warszawy na koncert znanych jej przesympatycznych Niemców.
- Eeee tam oni to chyba już nic odkrywczego nie zagrają, ani nie pokażą. Ile razy można chodzić na koncerty, które ślizgają się na popularności czyichś dokonań. Wolałabym zobaczyć Pink Floyd , na żywo.
- Ja też bym jeszcze chciała zobaczyć Flojdów na żywo , ale RPWL teraz to zupełnie inna bajka.
- No tak, i pewnie powiesz mi ,ze przeczytam o tym w relacji? Tylko o czym tam będziesz pisać?
- Napiszę o Genesis.***
„Genesis” w swym pierwszym okresie była grupą koncertującą. Wszystkie albumy nagrane erze Gabriela do dziś zaskakują świeżością, ale ci którzy nigdy nie mieli okazji widzieć koncertu nie znają prawdziwej wielkość tej muzyki. Mogą i z reguły mawiają, że płyty są nudne , męczące dłużyznami i przekombinowane wizjami Petera. Muzyka ta objawiała się bowiem w całej swej złożonej koncepcji dopiero na scenie . Podczas występu muzycy rozlokowani byli na jej obrzeżu i zwykle pogrążeni w cieniu. Po lewej stronie Steve Hackett, nieodmiennie siedzący na stołku i rzadko podnoszący głowę znad gitary. Po lewej w głębi stojący na podwyższeniu Rutherford, ze swą nietypową dwugryfową gitarą. Po prawej, na pierwszym planie Banks obstawiony licznymi klawiaturami też widoczny wyłącznie z profilu, w tyle Collins, prawie niewidoczny spoza rozbudowanego zestawu perkusyjnego. Z tyłu sceny rozpięty był ekran na którym wyświetlano slajdy i filmy. Centrum i przód sceny niepodzielnie należał do Gabriela. Cały jego występ był wielkim dramatem składającym się z teatralnych monologów i choreografii. Gabriel nie tylko odgrywał monodramy, tańczył, grał ciałem, śpiewał i grał na flecie, lecz także w czasie koncertu wielokrotnie zmieniał kostiumy (wiele instrumentalnych fragmentów było odgrywanych by dać czas na zmianę kostiumów i dekoracji). Do tego jeszcze gra świateł. Właśnie to wszystko czyniło fantazyjne teksty piosenek Genesis w pełni zrozumiałymi. Tymczasem zostawmy Genesis...
RPWL w swym pierwszym okresie była cover bandem grającym utwory swoich idoli Pink Floyd. Potem gdy w 2000 roku wreszcie spróbowali swoich własnych sił okazało się to strzałem w dziesiątkę. Płyta mimo iż muzycznie blisko mistrzów zaskakiwała świeżością i własnym pomysłem na progresywny rock. Gdy po raz pierwszy usłyszałam ich w radio w Minimaksie u Piotra Kaczkowskiego pomyślałam, zresztą jak wielu innych słuchaczy ,że Flojdzi nagrali nową płytę... Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się iz owi nowi Flojdzi pochodzą z Niemiec i nazywają się RPWL. Nie było mnie trzeba więcej zachęcać, pobiegłam na ich pierwszy u nas koncert w kinie Grunwald w Poznaniu, który wtedy supportowała grupa Quidam. Wtedy to razem z Yogim „próbowaliśmy pocałować słońce” , i udało się mimo, iż infekcja gardła prawie odebrała mu głos pod koniec koncertu. Potem był Blue Note i jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze i ponownie kino Grunwald w repertuarze samych GURU Mistrzów w 2009 roku głównie z płyty Animals, no i znów Blue Note w podsumowującej działalność grupy The Gentle Art of Music ( nazwa zarówno nowej wytwórni jak i płyty, tak i trasy). - ostatniej trasy z Christianem Postl jako pełnoprawnym załozycielem grupy i kompozytorem wielu utworów, który to przecież użyczył swojej literki „P” do nazwy zespołu. Na tym magicznym koncercie zdarzyło się jeszcze coś magicznego... na scenę został poproszony będący wśród publiczności, naturalizowany Poznaniak niejaki Ray Wilson by odśpiewać z RPWL kawałek, który został skomponowany dokładnie z myślą o głosie Raya – ROSES – to chyba najpiękniejszy kawałek Niemców... Wszyscy na tej trasie i na innych koncertach mogli nam POZNANIAKOM tego wydarzenia wtedy zazdrościć !!! Jeszcze były koncerty przy okazji solowych projektów wspomnianego basisty Christiana Postl i Kalle Walnera czyli zespoły Parzivals Eye i Blind Ego i oraz projekt samego Yogiego...
... minęło trochę czasu...
Na rynek trafił nowy album Beyond Man and Time ...
Czekałam na ten album, czekałam na ten koncert i wszystko mówiło mi,ze nie zawiodę się i tym razem, nie wiem czy to miłość czy to jest naprawdę dobra kapela, ale nie umiem na ich muzykę powiedzieć złego słowa.
Złożyło się tak ,że na poznańskim koncercie tradycyjnie w klubie Blue Note nie mogłam być, więc postanowiłam zagościć w Progresji – Prezes Marek był tak miły i umożliwił mi wraz z Krzysztofem Ranusem (pilotem wszystkich tras RPWL ) odbycie tej niesamowitej podróży z kapelą, bo dla nieuleczalnie chorych musi być lekarstwo i to refundowane!
THE SHOW tak nazwałabym występ RPWL promujący trasę najnowszej płyty „ Beyond Man And Time”. Tak też zapowiedział ich występ Pan Marek, spięty i jakoś wyjątkowo poważny... Ech to mocje i sentyment do grupy – jak później wyjaśniał.
- Proszę Państwa oto część pierwsza koncertu– przedstawiamy cały album w koncepcyjnie przemyślanym przedstawieniu ...i tu wracamy do Genesis.
Koncept album „Beyond Man And Time” to olśnienie Yogiego który podążając tak jak Nietzsche doznał go na widok potężnej skały o kształcie piramidy. To była metafizyczna wędrówka alpejską doliną w Szwajcarii nad jeziorem Silvaplana w regionie położonym 6000 stóp „ponad człowiekiem i czasem”.
Dwa pionowe ekrany po prawej i lewej stronie... jeden duży z tyłu , z lewej klawiszowe królestwo Marcusa i Yogiego, po prawej zestaw perkusyjny Marca z przodu trzy mikrofony lewy dla Kallego, prawy juz dla nowego basisty Wernera , środkowy dla Yogiego... scena pogrążona w lekkim półmroku. Na bocznych ekranach pojawił się starzec, który wygłosił intro wprowadzające w tematykę płyty opartej na powieści "Tako rzecze Zaratustra" Fryderyka Nietzschego i to po polsku! Pojawili się muzycy RPWL przystojniak Kalle, sympatyczny,i skryty Marcus, profesorek Mark, i całkiem fajnie wyglądający Werner i zaczęli. Gitarzyści skryli się za ekranami a publiczności ukazały się cienie muzyków jak w chińskim teatrze. Na scenę wkroczył Yogi Lang, który niczym Peter Gabriel odegrał pierwszoplanowa rolę w spektaklu. Pierwsza odsłona w zgrzebnej szacie mandaryna i w połyskującej szkiełkami czapce Napoleona i światełkami w rękawiczkach olśniewając co jakiś czas publiczność. Naprawdę nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam, bo ani nie czytałam, ani nie usiłowałam się dopytać, co mnie czeka na tym koncercie. Wmurowało mnie więc , jak na pierwszym odtworzeniu wideo zapisu z koncertu Genesis... Dalej już było coraz bardziej i bardziej Genesisowato i Rpwl-owsko ...
Centrum i przód sceny niepodzielnie należał do Yogiego. Cały jego występ był wielkim dramatem składającym się z teatralnych monologów,pantomimy i choreografii. Yogi nie tylko odgrywał monodramy, grał ciałem, śpiewał i grał na klawiszach, lecz także w czasie koncertu wielokrotnie zmieniał kostiumy (wiele instrumentalnych fragmentów było odgrywanych by dać czas na zmianę kostiumów i dekoracji). Należy dołożyć do tego jeszcze grę świateł. Cudownie skonfigurowanymi z akcentami muzycznymi i tym co pokazywał Yogi. Dopiero to wszystko czyniło fantazyjne teksty piosenek RPWL w pełni zrozumiałymi. Był Yogi – jako garbaty Quasimodo, był i szalony profesor Yogi z plastikowym kwiatem w jednej i dymiącą miseczką w drugiej dłoni , i biedny zagubiony bezdomny, i ślepiec, i ksiądz który pokropił publiczność, był i rybak który wyłowił ludzkie serce, cień pogrążony w półmroku ubrany niczym ninja naśladujący gesty pozostałych muzyków na scenie, był i mędrzec w szacie ze źrenicami opaczności obserwującymi publiczność w ultrafiolecie a wszystko po to by ci, którzy nie sięgnęli po album zrobili to bez namysłu zaraz po koncercie na stoisku przy wyjściu z klubu.
Było to przekonujące i absolutnie prawdziwe. Przytaczanie set listy jest niestosowne odsyłam do płyty. To było poza czasem i poza nami...
Muzycy zeszli ze sceny , powrót miał nastąpić za 10-15 minut.
RPWL wyszli zgodnie z zapowiedzią po niespełna 12 minutach. Yogi już w zwyczajnym „cywilnym” ubraniu. Reszta zespołu raczej nie zmieniała garderoby. Boczne ekrany zostały zdemontowane. Scena oczyszczona z elementów inscenizacji dała miejsce staremu dobremu RPWL i jego kawałkom. Był więc "Sleep", "Trying To Kiss The Sun", "Breath In, Breat Out"... Tymczasem ja nerwowo spoglądałam na zegarek, bo zbliżał się czas opuszczenia klubu. Ponad godzinne opóźnienie w rozpoczęciu koncertu zapowiadanego na 19.00 pomieszał mi szyki, bo PKP miało w rozkładzie tylko jeden pociąg nocny do Poznania... potem pozostało by mi już tylko oczekiwanie na połączenie o 5.50. Niech tylko zagrają "Roses" i mogę jechać ... Zagrali, a jakże ! jakby czytali w moich myślach !!! Chóralnie zaśpiewany z publiką jak zwykle! "Hole In The Sky" towarzyszył mi już w drodze do wyjścia!
Wiem ,że ominęło mnie "Start The Fire" i jeszcze coś ale nie dopytałam. No i na zupełny koniec ponad dwu i pół godzinnego występu Yogi zadedykował utwór prezesowi Markowi na 9 urodziny Klubu Progresja, pt. "Embrio" Pink Floyd.
Ten ponad dwudziestominutowy, nigdy nie publikowany na żadnej oficjalnej płycie mistrzów, z genialna solówką Kalle Wallnera i nowego nabytku zespołu basisty - Wernera Taussa był tym czego niestety nie dane mi było przeżyć a czego nie mogę odżałować.
Biegnąc do taksówki czekającej pod Progresją pozmyślam, że albo RPWL jest fenomenem albo ja jestem już stara i sentymentalna... i pożałowałam nie tyle, że musiałam jak kopciuszek przed północą uciec z balu bo ... dojedzie mi kareta z dyni z dworca Warszawa Centralna do Poznania Głównego ale ,ze nie miałam słuchawek i płyty „Beyond Man And Time” by powędrować z Yogim i jego drużyną poza czas i poza siebie...Prezes Marek przez cały czas koncertu zerkał na moje akrobacje pod sceną z aparatem i uśmiechał się... on chyba wie więcej o progresywnej mocy zespołu niż niejeden fan przybyły do klubu. Jak sam mówił, 9 lat temu RPWL byli inspiracją dla nadania tej niepowtarzalnej nazwy „PROGRESJA”.
P.S.
Nawet ponad dwu godzinne opóźnienie odjazdu pociągu z Dworca Warszawa Centralna z powodu przepychanek z kibicami Pogoni Szczecin nie był w stanie zmącić radości i porządnego koncertowego doładowania akumulatorów. Mogłabym jeszcze długo tak ...ale powiem tylko, że w Progresji spodziewałam się dużo większej publiczności tym bardziej ,ze w piątek w Blue Nocie było podobno 500 osób ( co w tym klubie oznacza,że nie można już wetknąć nawet szpilki) ,a o atmosferze nie da się opowiedzieć.
witam
OdpowiedzUsuńbyłem na tym koncercie.
szkoda , ze tak wspaniale widowisko obejrzalo niewiele osób.
ładnie to wszystko opisalas.
od 1 płyty jest to mój ulubiony zespół.
do zobaczenia na nastepnym koncercie:)
Rafał
ps. byłem do konca, no prawie:)
wyszedłem za wczesnie by porozmawiac z muzykami