Rok
2012 jak dla mnie obfituje w wydarzenia niezwykłe. Koncertowo działo
się dobrze i bogato.
Koncerty,
na których miałam przyjemność być zadowoliły moją „starą”
muzyczna duszę w stopniu najwyższym. Zarówno te na wielkich
scenach, jak i te w niewielkich klubach, pozwoliły na ucztowanie z
muzyką pisaną z wielkiej litery. A wydarzenie muzyczne to, o
którym poniżej zasługuje na dłuższą wypowiedź jeszcze z innego
względu. Zahacza bowiem o zjawisko znacznie szersze niż samo
odegranie set listy przygotowanej wcześniej, urozmaiconej czasem
niekontrolowanym bisem, czy „wymuszoną” przez reakcję
publiczności improwizacją , lub też w ogóle zaskakującym
przebiegiem skrzętnie ułożonego wcześniej repertuaru koncertu.
Mówię mianowicie o koncertach – przedstawieniach.
Niektóre
„stare” koncertowe dusze żachną się na wspomnienie np.
projektu „The
Musical BOX” -
Genesis, czy rozbudowanych, naładowanych efektami i scenograficznymi
gadżetami spektakli Pink Floyd, totalnie niekontrolowanej radości
grania zespołu towarzyszącego Frankowi Zappie, czy też zapiętemu
na ostatni guzik majstersztykowi organizacyjnemu przedsięwzięć pod
szyldem Jean-Michela Jarre'a.
Widowiska
te, jak powiedział kiedyś mój znajomy, albo są po to, aby
zamaskować i odciągnąć uwagę od kiepskiego repertuaru lub braku
umiejętności występujących, albo stanowią ściśle przemyślaną
opowieść wizualno – muzyczno - tekstową.
Zawsze
w takim momencie stajemy przed szeregiem pytań i wątpliwości, czy
odgrywanie 100% zawartości koncept – albumu jest dobrym zamysłem?
Czy to jest to, czego ludzie oczekują, czego będą chcieli słuchać,
no i przede wszystkim czy przyjdą, kupią bilet i zwrócą koszty
organizatorom? Czy nie jest lepszym wyborem odegranie wiązanki
przebojów z całej dyskografii tzw: „the best of” ?
To
pytanie zadał sobie Ian Anderson przed podjęciem decyzji o ruszeniu
w trasę pod szyldem „powrót do przeszłości” i „powrót do
przeszłości II” . Decyzja zapadła i oto w czterdziestą
rocznicę premiery słynnego albumu „Thick As A Brick” oraz przy
okazji wydanego również z tej okazji „Thick
As A Brick 2: Whatever Happened To Gerald Bostock?” -
kontynuacji wcześniej wspomnianego albumu, Jethro Tull ruszył ze
spektaklem , goszcząc dzięki Piotrowi Kosińskiemu i Rock Serwisowi
w Domu Muzyki i Tańca w ZABRZU 24 sierpnia 2012r.
Kultowa
płyta Jethro Tull "Thick As A Brick" to majstersztyk
dopracowany w najdrobniejszych szczegółach z 1972 r. , który
zapisał się w historii muzyki rockowej złotymi zgłoskami.
Jeden
prawie 44 -minutowy utwór opowiada o genialnym ośmiolatku,
Geraldzie Bostocku.
Poemat
fikcyjnego chłopca zapisany jest na okładce albumu, stylizowanej na
stronę z gazety. Według artykułu zamieszczonego w tej gazecie
chłopiec, okrzyknięty "Małym Miltonem ", bierze udział
w konkursie literackim, ale zostaje zdyskwalifikowany, gdy lekarze
orzekają (po lekturze jego dzieła), że jest on niezrównoważony
psychicznie.
Okładka
po rozłożeniu zamieniała się w gazetę z tekstami o Bostocku,
oraz co ciekawe, z recenzją nowej płyty Jethro Tull. Wszystko
było oczywiście fikcją, wymysłem Andersona jednak na tyle
wiarygodnym, że postać zaczęła wkrótce potem żyć własnym
życiem (ma np. konto na Facebooku).
Przypomnijmy,
mistrz Ian, urodził się w Szkocji, 65 lat temu. Miał 21 lat, gdy
założył grupę Jethro Tull. Album "Stand Up" z 1969 r.
, drugi w dyskografii, trafiła na pierwsze miejsce w sprzedaży w
Wielkiej Brytanii. Płyty z początku lat 70.: "Aqualung"
i "Thick As A Brick" wprowadziły zespół w światowe
szeregi gwiazd rocka.
Ich
dorobek to 30 płyt, który sprzedał się w ponad 60 milionach egz.
Ponad 3000 koncertów w 40 krajach całego świata – to okrągłe
liczby , które mówią same za siebie.
Ostatnio trochę więcej jest samego Iana, bez zespołu, ale czy można się temu dziwić?
Jego charakterystyczna poza koncertowa (Ian gra na flecie stojąc na jednej nodze jak flaming), należy do najważniejszych symboli i ikon światowego rocka.
Ostatnio trochę więcej jest samego Iana, bez zespołu, ale czy można się temu dziwić?
Jego charakterystyczna poza koncertowa (Ian gra na flecie stojąc na jednej nodze jak flaming), należy do najważniejszych symboli i ikon światowego rocka.
Minęło
naprawdę sporo czasu od premiery albumu. Członków zespołu kiedyś
bardzo trafnie można było opisać tekstem naszego narodowego
Wieszcza:
Brody
ich długie, kręcone wąsiska,
Wzrok
dziki, suknia plugawa;
Noże
za pasem, miecz u boku błyska,
W
ręku ogromna buława ( a raczej flet...)
Teraz
to już starsi panowie, szata raczej spokojna wręcz nudna, ale wzrok
pozostał dziki, budzący skojarzenia z niemniej szalonym mistrzem
Salvadorem Dali.
Sam
Ian nie uważa się za muzyka rockowego, myśli o sobie raczej w
kategoriach niezrzeszonego z jakąkolwiek grupą. Wstaje o 6:00 , bo
jest wtedy najbardziej twórczy i kreatywny. Nie prowadzi
rockandrollowego życia. Być może właśnie dlatego nie boi się
rzucać swojej publiczności kolejnego wyzwania, jaką jest
niewątpliwie koncert-przedstawienie . Przemyślana w każdym
najdrobniejszym calu koncepcja odegrania w całości koncept - albumu
przy użyciu wizualizacji z udziałem narratora w osobie samego Iana,
ze wspomagającym go aktorem odgrywającym rolę gł. bohatera ,
oprócz tego stroje, zmiany nastroju, oświetlenia, i całe napięcie
budowane wokół wątku zawartego w tekście napisanym do muzyki.
Choć
już i lata nie te i smukłość ciała inna, nikt nie wyręczał
Iana , nawet nomen omen, alter ego Iana, w osobie Ryana
O’Donnella, nie śmiał zapozować w sposób rozpoznawalny dla
Andersona. Zasiadał tylko na krześle z czymś w rodzaju krótkiego
kijka który mógł do złudzenia przypominać flet... ,
ale
tylko to.
Anderson jest dość dziwnym rockmanem, nie należy do towarzystwa muzyków. Nie ma tam przyjaciół, nie utrzymuje kontaktów z branżą. Nie chodzi na imprezy, nie socjalizuje się.
Więc czy jest gwiazdą rocka?
Przez dwie godziny wieczorem w Zabrzu skupił na sobie uwagę w sposób szczególny i hipnotyzujący.
Anderson jest dość dziwnym rockmanem, nie należy do towarzystwa muzyków. Nie ma tam przyjaciół, nie utrzymuje kontaktów z branżą. Nie chodzi na imprezy, nie socjalizuje się.
Więc czy jest gwiazdą rocka?
Przez dwie godziny wieczorem w Zabrzu skupił na sobie uwagę w sposób szczególny i hipnotyzujący.
Jakieś
20 lat temu Jethro Tull był w trasie, zaskakującej niezwykłym
traktowaniem koncertu. Pomysł był taki , aby na scenie były
wygospodarowanie miejsca, gdzie ludzie mogli usiąść i posłuchać
i popatrzeć na zespół z bliska, a nawet porozmawiać podczas
koncertu. Nie dane mi było uczestniczyć w tym przedsięwzięciu ,
ale chodziły słuchy, że wybrańcom na scenie podawano nawet drinki
i jedzenie . W przypadku Jethro Tull każda płyta, każda trasa, to
trochę inny projekt. Na obecnej trasie nie było nawet szansy na
oficjalne robienie zdjęć. To trasa bardzo zdyscyplinowana, wręcz
teatralna, z elementami audiowizualnymi, aktorem i mimem. Konkretna
struktura, która mocno różni się od większości koncertów,
które w ogóle odbywały się ostatnich latach. To absolutny powrót
do lat 70 i koncertów-przedstawień.
Jak
sam Ian mówił przed trasą:
-
to
spektakl, teatr muzyczny. Na scenie nie ma miejsca dla publiczności.
Chcemy, żebyście siedzieli na swoich miejscach i pozwolili, żebyśmy
zapewnili Wam odpowiednią rozrywkę.
Okazało się ,ze można połączyć historyczna ikonę z godnym roku 2012 albumem- kontynuacją , wszystko stworzyć w trzy tygodnie a na dodatek opracować to całe przedsięwzięcie na potrzeby widowiska..
Okazało się ,ze można połączyć historyczna ikonę z godnym roku 2012 albumem- kontynuacją , wszystko stworzyć w trzy tygodnie a na dodatek opracować to całe przedsięwzięcie na potrzeby widowiska..
Wszystko
w Monthy Pythonowskim stylu mogliśmy obejrzeć, posłuchać i
podziwiać właśnie w ZABRZU.
Czy był to ryzykowny krok? Czy trasa spełni oczekiwania zarówno zespołu jak i publiczności? Czy jest to swego rodzaju arogancja wobec dzisiejszych czasów, jak cała kariera i działalność Jethro Tull, w której nie brakowało eksperymentów i pewnego rodzaju nonszalancji? A czy arogancją nie było np. wprowadzenie fletu do rockowego instrumentarium, bo można było mieć wątpliwości czy będzie pasował, czy ludziom się to spodoba? Nie było wiadomo, ale ogromna chęć i ciekawość podpowiadały że warto spróbować. Fletu używano już wcześniej na płytach rockowych, był on jednak jedynie ozdobnikiem. Ian sprawił , że stał się ważny tak samo, jak charakterystyczne instrumenty tamtej epoki, organy Hammonda czy gitara elektryczna. Czy flet pasuje do rocka? Po 40 latach pytanie wydaje się być nie na miejscu. A czy Ian jest rockmanem? Czy koncerty Jethro Tull są koncertami? czy może to coś z zupełnie innej beczki?
Tym bardziej ,ze zamiast zwyczajowych smokingów i kreacji wieczorowych obowiązujących w teatrze, większość publiczności ubrana była w t-shirty i dżinsy, a w czasie antraktu rozmowy toczyły się wokół tematyki rockowej.
Czy był to ryzykowny krok? Czy trasa spełni oczekiwania zarówno zespołu jak i publiczności? Czy jest to swego rodzaju arogancja wobec dzisiejszych czasów, jak cała kariera i działalność Jethro Tull, w której nie brakowało eksperymentów i pewnego rodzaju nonszalancji? A czy arogancją nie było np. wprowadzenie fletu do rockowego instrumentarium, bo można było mieć wątpliwości czy będzie pasował, czy ludziom się to spodoba? Nie było wiadomo, ale ogromna chęć i ciekawość podpowiadały że warto spróbować. Fletu używano już wcześniej na płytach rockowych, był on jednak jedynie ozdobnikiem. Ian sprawił , że stał się ważny tak samo, jak charakterystyczne instrumenty tamtej epoki, organy Hammonda czy gitara elektryczna. Czy flet pasuje do rocka? Po 40 latach pytanie wydaje się być nie na miejscu. A czy Ian jest rockmanem? Czy koncerty Jethro Tull są koncertami? czy może to coś z zupełnie innej beczki?
Tym bardziej ,ze zamiast zwyczajowych smokingów i kreacji wieczorowych obowiązujących w teatrze, większość publiczności ubrana była w t-shirty i dżinsy, a w czasie antraktu rozmowy toczyły się wokół tematyki rockowej.
Zatem czas na podsumowanie.
Proszę
państwa, był to:
Ian
Anderson's Flying Circus – Thick As A Brick – Zabrze Dom Muzyki i
Tańca 24.08.2012
Skład
zespołu:
-
na gitarze elektrycznej - Florian Ophale,
-
na basie David Goodier,
-
na instrumentach klawiszowych - John O’Hara,
-
za perkusją zasiada Scott Hammond,
-
na flecie, gitarze akustycznej (tej o zmniejszonym rozmiarze) oraz
śpiew – Ian Andesron.
-
wspomagający Iana wokalnie, przedstawienie aktorsko i pantomimicznie
bardzo uzdolniony i przystojny - Ryan O’Donnell
P.S.
Część
pierwsza z ’72 roku została odegrana w całości, po czym
nastąpiła kilkunastominutowa przerwa. Potem była część
współczesna, materiał z 2012r.. Wszystkiemu towarzyszyły filmiki
odtwarzane z kanału You Tube wyświetlanym na ekranie. Ian w roli
narratora wprowadzał widzów w kolejne części spektaklu, u dołu
ekranu mogliśmy śledzić napisy po polsku. Bardzo ciekawym pomysłem
było przedstawienie muzyków za pomocą projekcji jego wizerunku i
krótkiej zapowiedzi. Po chwili odpowiednia osoba pokazywała się na
scenie, muzyk kłaniał się i dołączał do grupy. Na końcu zjawił
się sam mistrz, a potem na ekranie pokazywały postacie
technicznych, oświetleniowców, akustyków, słowem cała ekipa
biorąca udział w przedsięwzięciu. Prezentacji towarzyszyły
oklaski i ukłony członków Jethro Tull zwróconych w stronę ekranu
jakby byli publicznością. Napisy na ekranie zakończyły spektakl.
Po
odegraniu programowej części wszyscy czekali na bisy. Piotr
Kosiński w kuluarach wspomniał, że podczas rozmowy z menadżerem
zespołu zadano mu pytanie, czy Jethro Tull mogłoby zagrać jakiś
„kawałek” na zamkniecie wieczoru. Naszym zdaniem, mogłaby odbyć
się część trzecia tego koncertu, składająca się z utworów nie
związanych z TAAB.
Bis więc był. Jethro Tull i Ian Anderson wybrali sztandarowy numer – Locomotive Breath – wiadomo było, że konwenanse i krzesełkowy układ publiczności zostanie wtedy zaburzony. Na przekór „strażnikom bezpieczeństwa” - pierwsze rzędy ruszyły po scenę, aby nadrobić pamiątkowe utrwalanie na kartach pamięci telefonów, podręcznych aparatów czy trochę lepszych urządzeń, skrzętnie skrywanych na tę okazję zarejestrowania niezapomnianych chwil z Ianem i jego zespołem. Nic nie zadziałała inwazja „hiszpańskiej inkwizycji”, nikt z ochroniarzy nie zdołał już powstrzymać fanatycznej euforii pod sceną. Oczywiście wszystko na miarę nobliwej publiczności średnio 40+
Bis więc był. Jethro Tull i Ian Anderson wybrali sztandarowy numer – Locomotive Breath – wiadomo było, że konwenanse i krzesełkowy układ publiczności zostanie wtedy zaburzony. Na przekór „strażnikom bezpieczeństwa” - pierwsze rzędy ruszyły po scenę, aby nadrobić pamiątkowe utrwalanie na kartach pamięci telefonów, podręcznych aparatów czy trochę lepszych urządzeń, skrzętnie skrywanych na tę okazję zarejestrowania niezapomnianych chwil z Ianem i jego zespołem. Nic nie zadziałała inwazja „hiszpańskiej inkwizycji”, nikt z ochroniarzy nie zdołał już powstrzymać fanatycznej euforii pod sceną. Oczywiście wszystko na miarę nobliwej publiczności średnio 40+
I
to był już koniec podróży do przyszłości i powrotu do
przeszłości...
Justyna
Szadkowska - justisza
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń„Zawsze w takim momencie stajemy przed szeregiem pytań i wątpliwości, czy odgrywanie 100% zawartości koncept – albumu jest dobrym zamysłem? Czy to jest to, czego ludzie oczekują, czego będą chcieli słuchać, no i przede wszystkim czy przyjdą, kupią bilet i zwrócą koszty organizatorom? Czy nie jest lepszym wyborem odegranie wiązanki przebojów z całej dyskografii tzw: „the best of” ? To pytanie zadał sobie Ian Anderson przed podjęciem decyzji o ruszeniu w trasę pod szyldem „powrót do przeszłości” i „powrót do przeszłości II” .”
OdpowiedzUsuńMyślę, że tego pytania Ian sobie chyba nie zadał… a to z tej prostej przyczyny, że ostatnie lata – przy braku nowego materiału zespołu, który by można promować (nie mówię o solowych pozycjach IA) - to pasmo spektakli ze sporą dawką spod znaku – właśnie - „the Best” (wiem coś na ten temat, bo od 1991 miałem przyjemność uczestniczyć w 15 spektaklach na żywo ekipy Jethro Tull – w Polsce, Czechach i Anglii; tak na marginesie: dla mnie, najlepszym i zarazem..najtwardszym był ten z Ostrawy, na trasie uświetniającej 25 lecie istnienia grupy, zespół był w znakomitej formie!..najbardziej niedocenianym zaś ten, drugi, katowicki (bodaj z 1998 roku) na którym Ian zafundował widzom sporą dawkę z niełatwej płyty Stand Up).
Wracając do rzeczy: Artysta, o tak mocnej, legendarnej wręcz reputacji i – nie ukrywajmy! –finansowej niezależności, może sobie pozwolić na wiele… nawet na narzekanie obserwatorów ( pierwszym takim wyznacznikiem była rezygnacja z odgrywania na trasach nieśmiertelnego i zajechanego do bólu sztandarowego hymnu Tull „Aqualunga”), ale z drugiej strony, wiem też, że Ian Anderson nie lubi być ..nielubiany (patrz: podążanie za aktualnymi przed laty trendami na płytach „Under Wraps” czy „Crest of Know” ) więc ..hmm..może jednak…. się zastanawiał?..:-)
Minęło naprawdę sporo czasu od premiery albumu. Członków zespołu kiedyś bardzo trafnie można było opisać tekstem naszego narodowego Wieszcza:
„Brody ich długie, kręcone wąsiska,
Wzrok dziki, suknia plugawa;
Noże za pasem, miecz u boku błyska,
W ręku ogromna buława ( a raczej flet...)
Teraz to już starsi panowie, szata raczej spokojna wręcz nudna, ale wzrok pozostał dziki, budzący skojarzenia z niemniej szalonym mistrzem Salvadorem Dali.”
Nie wiem, czy to przypadkowa zbieżność, ale… zacytuję fragment mojej starej „recenzji” sprzed wielu..wielu..lat:
„U mnie d r a m a t... Pod wieczór w Andrychowie siada sieć energetyczna...więc na przemian – wk….. się i flaczeję.. wk….. się i flaczeję - na całe szczęście dzielni fachowcy okazują się być chyba fanami Jethro, bo uwijają się z problemem w tri miga...
I oto mogę cieszyś się "żywym" Andersonem.. jego wzrokiem dzikim i szatą plugawą (nie! nie! z tą szatą plugawą przeginam...plugawa - owszem - była, ale jakieś dziesięć lat wcześniej; tu Ian prezentuje się w klubowych barwach szkockiego góralstwa ..całkiem schludnie i godnie).
Czyż nie, zaskakująco podobne spostrzeżenia?..:-)
„Choć już i lata nie te i smukłość ciała inna, nikt nie wyręczał Iana , nawet nomen omen, alter ego Iana, w osobie Ryana O’Donnella, nie śmiał zapozować w sposób rozpoznawalny dla Andersona. Zasiadał tylko na krześle z czymś w rodzaju krótkiego kijka który mógł do złudzenia przypominać flet... ,
ale tylko to.”
Bardzo trafna uwaga. Alter ego Andersona, Ryan O’Donnel nie silił się na idealne odtwarzanie (kopiowanie) postaci młodego mistrza”; śpiewając zaś – zresztą znakomicie! - pod dawnego, „łkającego” Janka, przemycał deczko odautorskiej, aktorskiej i n t e r p r e t a c j i .
Tyle moich suplemencików do bardzo dobrego tekstu i zanakomitych fotek!
Ze swej strony zapraszam w chwili totalnej nudy na:
http://progrock.org.pl/teksty/item/6037-z-blogu-wielkiego-fana-jethro-tull-ukasza-wsia
(nagłówek mylący, bo jest to zbiór wybranych, wyłącznie moich refleksji i zdarzeń związanych z Jethro Tull i ze mną)
oraz na: http://progrock.org.pl/teksty/item/5928-king-crimson-sala-kongresowa-warszawa-7-czerwca-1996
Pozdrawiam!
Bardzo bardzo dziękuję za obszerny komentarz !!!
UsuńW sumie spostrzeżenia się same cisną i wyrywają na światło dzienne, tym którzy podobnych klimatów słuchają, i nawet bywają bliźniacze... moze to nie tylko zbieżność lecz identyczna częstotliwośc fal odbioru ???
justisza
zgadza się.. może tak być..:-)
OdpowiedzUsuńha!.. powyżej napisałem: "..tak na marginesie: dla mnie, najlepszym i zarazem..najtwardszym był ten z Ostrawy, na trasie uświetniającej 25 lecie istnienia grupy, zespół był w znakomitej formie!..najbardziej niedocenianym zaś ten, drugi, katowicki (bodaj z 1998 roku) na którym Ian zafundował widzom sporą dawkę z niełatwej płyty Stand Up)".
OdpowiedzUsuńNie napisałem za to, że: w kategorii największych koncertów,w których miałem przyjemność przez te 30 lat uczestniczyć, para-teatralno-muzyczny spektakl "Thick As A Brick: part 1&2" z Zabrza, mieści się w trójce najważniejszych...w kategorii: para-teatralno-muzyczny spektakl.. absolutnie na miejscu pierwszym !...